Bociąga: "Samochodowa rasa panów, czyli urodzeni mordercy" (Opinia)© East News | Piotr Jedzura/REPORTER

Bociąga: "Samochodowa rasa panów, czyli urodzeni mordercy" (Opinia)

Wierzę, że wkrótce do uzyskania prawa jazdy potrzebna będzie - jak dziś do pozwolenia na broń - uzasadniona potrzeba do jego posiadania i badania psychologiczne. Podobne testy oblałaby dziś większość naszych kierowców.

W niedalekiej przyszłości czekać nas może paraliż egzaminów na prawo jazdy. Powód – jak doniosła niedawno "Rzeczpospolita" – to brak odpowiednio "prymitywnych" samochodów.

Dziś praktycznie nie da się kupić nowego auta spełniającego wymogi Wojewódzkich Ośrodków Ruchu Drogowego, czyli takiego, które nie byłyby wyposażone w kamery czy czujniki cofania. Robią za kierowców to, czego umiejętnością powinni się wykazać sami zdający.

Egzaminatorzy argumentują, że manewr zaliczony przy użyciu kamery może być uznany za wykonany niesamodzielnie. A przecież kamery to przedsmak tego, czego świadkami będziemy w ciągu najbliższych lat – to wejście coraz bardziej autonomicznych samochodów.

Kierowca nie musi nic umieć

Dziś trzy czwarte Anglików – jak pokazują badania - uważa się za lepszych lub zdecydowanie lepszych kierowców niż robot. I pewnie według obecnego stanu, mają rację. Z tym że kierowcy inteligentniejsi już nie będą. A maszyny, owszem.

Będą o rzędy wielkości bardziej spostrzegawcze, przewidujące i szybsze w analizowaniu sytuacji na drodze. Będą widzieć lepiej niż kierowcy. Z łatwością nie tyle oszacują, ile dokładnie zmierzą prędkość nadjeżdżającego samochodu i w ułamku sekundy obliczą manewr wyprzedzania i przeprowadzą je w stu procentach bezpiecznie. A przy tym będą narażać ludzi na szwank w dużo mniejszym stopniu niż dzisiejsze samochody.

Samochód, narzędzie zbrodni

Samojeżdżące auta budzą wiele kontrowersji, a ich technologia dopiero raczkuje, ale już w tej chwili jeżdżą ich po drogach tysiące.

Szacunki mówią o dziesięciu milionach w skali świata w 2025 lub 2030 roku. I najważniejsza liczba: jak do tej pory zautomatyzowane samochody zabiły zaledwie cztery osoby. Tylko w jednym przypadku był to samochód autonomiczny stopnia 3, czyli taki, który jedynie od czasu do czasu wymaga udziału kierowcy. Był to też jedyny odnotowany wypadek, w którym zginął pieszy, a nie kierowca.

Dzieje się tak między innymi dlatego, że inżynierowie pakują do autonomicznych pojazdów rozwiązania na rzecz bezpieczeństwa, o których nikt nigdy wcześnie nie pomyślał, i których kierowcy nie mają wbudowanych. Drodzy kierowcy, tak właśnie: już niedługo program komputerowy będzie lepszy niż wasza wyobraźnia. Nigdy wam szczególnie nie zależało, żeby ją w sobie wyrobić, więc najwyższy czas skończyć z hipokryzją. Jesteście ginącym gatunkiem, co daje nadzieje ludzkości.

Z łatwością wyobrażam sobie więc przyszłość, w której prawo jazdy jest czymś takim, jakim obecnie pozwolenie na broń. Dostępne jedynie osobom naprawdę zdeterminowanym, a przy tym dość trudne do zdobycia. Broń też kiedyś można było kupić i nosić w miarę swobodnie, ale z czasem, kiedy robiła się coraz bardziej śmiercionośna, demokratyczny porządek społeczny przyjął zasadę ograniczania dostępu do niej.

Dziś ważnym elementem tej zasady są badania psychologiczne pod kątem cech, które dyskwalifikowałyby kogoś jako potencjalnego posiadacza broni: agresji, braku odpowiedzialności, braku wyobraźni do określenia skutków swoich decyzji.

Desperacko potrzebujemy wprowadzić takie badania także dla kierowców. I to już od dziś. Nie przeszłaby ich zapewne większa część polskich posiadaczy aut.

Pieszy - zdeterminowany samobójca

Dowody widzimy czarno na białym. Podczas gdy w Polsce w 2017 roku zginęło rekordowo mało osób, czyli 2,8 tys. (słownie: dwa tysiące osiemset), na norweskich drogach życie straciło ich... 106.

W Norwegii zginął więc jeden na 50 tysięcy mieszkańców, a w Polsce – jeden na 13,5 tys. Szanse przeżycia na norweskiej drodze są prawie cztery razy wyższe niż na polskiej, co odczuwa każdy, kto pojeździ po Skandynawii, po czym wjedzie autem na prom i opuści go w Gdańsku.

Dlaczego? Odpowiedź łatwo znaleźć w internecie, w którym kierowcy wypisują swoje "mądrości". Na każdą wzmiankę, że być może gdzieś należałoby ograniczyć prędkość, wysysają z palca – żeby nie rzec dosadniej, skąd je wysysają – kolejne argumenty.

Okazuje się zatem, że na drodze zabijają:

- kierowcy jadący zgodnie z przepisami, bo jak się człowiek wlecze za takim, to w końcu musi go wyprzedzić na trzeciego, czwartego albo piątego;
- piesi, bo lubią sobie wejść na pasy prosto pod koła samochodu;
- drogowcy, bo jak spadnie śnieg, nie pędzą od razu, żeby go zamieść przed człowiekiem, który oczywiście jeździ świetnie, ale tylko po czarnym i suchym;
- deszcz, bo pada;
- przepisy, bo są niedostosowane do prędkości, z którą jedzie kierowca;
- znowu drogowcy, bo budują takie poskręcane ulice, że jak się jedzie, to czasem się wypada z drogi do rowu albo na chodnik;
- "oni", ci wszyscy "kierowcy bez wyobraźni", którzy jeżdżą szybko i niebezpiecznie w przeciwieństwie do MNIE, który zna swoje umiejętności i ograniczenia – ta pycha zabija pewnie najbardziej.

Jest więc jasne, że winni w rozumieniu kierowcy zawsze są wszyscy inni. Do niedawna myślałem jednak, że to po prostu biedni kierowcy są nieświadomymi ofiarami wszystkich tych krwiożerczych i/lub samobójczych grup. Ostatnio musiałem zmienić zdanie.

Skłonił mnie do tego wpis na jednym z kieleckich fanpage’ów na FB, gdzie omawiano kwestię przejścia dla pieszych przez ruchliwą ulicę. Przejście takie, jak wiadomo, jest śmiertelnym wrogiem kierowców. Kręcą się po nim piesi, wskakują na nie bez uprzedzenia, byle tylko biednego kierowcę posłać do więzienia. Wiadomo, "przejedziesz świnię, idziesz siedzieć jak za człowieka", jak wytłumaczył mi kiedyś jeden as kierownicy.

Siłą rzeczy miłośnicy suchej, czarnej prostej skrytykowali więc pomysł przejścia, sugerując kładkę dla pieszych. Na kładce piesi są dobrzy, bo nie plączą się pod kołami.

Jako argument przeciwko przejściu naziemnemu jeden z kierowców napisał coś, co musi otwierać oczy (i unosić brwi) na kwestie psychiki posiadacza auta:

"Piesi oczekują, że półtorej tony stali nie zatrzyma się w miejscu".

Zobaczyłem ten komentarz już jakiś czas temu, ale ciągle nie mogę wyjść z podziwu. Nie chodzi o logikę, choć jest w niej coś straszno-śmiesznego: człowiek, który prowadzi samochód, jest odpowiedzialny za to, żeby ten samochód zatrzymać wtedy, kiedy należy. Nie ma na świecie takiej rzeczy, która usprawiedliwiałaby potrącenie pieszego na przejściu. Jeśli wiesz, ile potrzebuje twoje "półtorej tony rozpędzonej stali", żeby się zatrzymać, rób tak, żeby móc zatrzymać je na czas.

Jeśli nie wiesz – nie powinieneś tracić prawa jazdy. Nigdy nie powinieneś go dostać.

Autkowa rasa panów

Mnie jednak bardziej chodzi o melodię tej frazy. W określeniu "półtorej tony stali" pobrzmiewa język tęsknoty za przemocą, za przewagą opancerzenia. To język Fryderyka Nietzschego i Ernsta Jüngera, język "woli mocy", kultu siły, estetyki przemocy.

Jestem się gotów założyć, że wiem, co czuł autor tego komentarza, pisząc o tonach stali. Czuł niemal erotyczne podniecenie, fascynację tą potężną maszyną, w którą wsiada, by choć przez chwilę panować nad światem.

Brakowało jeszcze: "uważajcie, maluczcy, na moje półtorej tony stali. Nie plączcie mi się pod nogami, ludzkie pluskwy". Autorzy fanapage’a gromadzącego takie wypowiedzi, zatytułowali go "Autkowa rasa panów". Z początku fragmenty komentarzy tego typu naklejali na propagandowe zdjęcia z Hitlerem i Stalinem, później jednak okazało się to niekonieczne. Same w sobie te wypowiedzi brzmią dostatecznie przerażająco.

Apel do pieszych o "wyobraźnię" na pasach oznacza ni mniej, ni więcej: "to wy macie uważać na to, co ja zrobię. Bo ja dowodzę półtoratonowym stalowym cielskiem, gotów was zmiażdżyć". Czy człowiek o takiej postawie dostałby pozwolenie na broń? Nigdy w życiu (mam nadzieję).

Marzę też o świecie, w którym nie dostałby też prawa jazdy.

Nie mógłby posiąść swoich "półtorej tony stali" (w gruncie rzeczy cienkiej blachy i plastiku), bo ktoś, najlepiej kompetentny psycholog, wykryłby u niego te skłonności do fetyszyzowania zwyczajnego samochodu i przekonania, które wynika z jego posiadania: że inni muszą się oglądać na kierowcę, bo kierowca włada tą bestią.

Już dzisiaj produkowane samochody same wiedzą, gdzie ich pas ruchu, kiedy z przodu ze zbyt dużą prędkością zbliża się przeszkoda, potrafią odczytywać znaki drogowe. Słowem, przeciętne niemieckie auto jest inteligentniejsze od przeciętnego polskiego kierowcy.

Cieszę się, że wreszcie polscy urodzeni mordercy oddadzą mu kierownicę. Najwyższy czas.

Źródło artykułu:WP magazyn
prawo jazdyegzamin na prawo jazdypirat drogowy
Komentarze (0)