Bo w domu było brudno
Sąd może zamknąć dziecko w sierocińcu z absurdalnych przyczyn. Trzeba więc pomagać rodzicom, zanim sąd pozbawi ich praw. Później wyciągnięcie dziecka z bidula graniczy z cudem
22.11.2007 | aktual.: 22.11.2007 08:39
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Dziesięcioletni Rafał przesiedział w domu dziecka w Warszawie trzy lata. Z rodzinnego domu zabrał go kurator sądowy. Rafał w zasadzie nie tyle przesiedział trzy lata, ile je przepłakał. Uspokajał się wtedy, gdy w bidulu pojawiała się jego mama. A pojawiała się właściwie codziennie, nie odstępowała syna od 14 do późnego wieczora. Pracownicy sierocińca nigdy dotąd nie widzieli tak potężnej, matczynej rozpaczy i determinacji.
Dlaczego sąd odebrał syna kochającej matce? Uzasadnienie sądu było jednoznaczne i krótkie: „Bo w domu było brudno”. Nasuwa się pytanie: czy matka przez trzy lata nie mogła zupełnie nic zrobić, by odzyskać syna? Okazuje się, że nie. Moc sprawcza, czyli kolejna decyzja o losie dziecka, była od niej zupełnie niezależna. Wszystko zależało od przychylności kuratora sądowego, ewentualnie innych służb społecznych, w tym dobrej lub złej woli wychowawców domu dziecka. To oni w końcu uznali, że Rafał powinien wrócić do swojego, może nawet czasem (choć to przecież względna rzecz) brudnego, domu. I to oni przekonali sąd – po wielu pismach i staraniach – by oddał dziecko matce.
Oczywiście – rodzice bywają źli, czasem zwyczajnie niefrasobliwi. O tych ostatnich pisze się chętnie i często. O pewnym tatusiu, który nie mógł porozumieć się z byłą żoną, dlatego wydzwaniał przez wiele miesięcy do różnych organizacji pozarządowych, by te znalazły dla jego pociech „dobry dom dziecka”. Dzieci faktycznie tam trafiły. O pielęgniarce z Wrocławia, która wyjeżdżała na saksy i próbowała podrzucić niemowlę do sierocińca. O nastolatku, który w domu dziecka popełnił samobójstwo, bo jego rodzice, zamiast opiekować się synem, pracowali na zmywaku w Londynie.
Teoretycznie prawo zabrania pozostawiania w sierocińcu dzieci, których rodzice po prostu jadą na saksy. Ale dzieci się przyjmuje, bo inaczej rodzice gotowi są zostawić je na ulicy. Domy dziecka informują sądy o dzieciach pozostawionych jako o porzuconych, a sąd odbiera rodzicom prawa rodzicielskie.
Tyle że sądy także bywają niefrasobliwe w zabieraniu dzieci rodzicom. Anna Szul-Szywała jest prawniczką z Biura Porad Prawnych „Femina Legis” z Krakowa. Walczy ono między innymi z niesprawiedliwym odbieraniem praw rodzicom, a szczególnie matkom, u których zdiagnozowano lekkie upośledzenie umysłowe, oraz tym żyjącym często w wielkiej biedzie matkom pochodzenia romskiego.
– To nie są zazwyczaj gorsze matki od innych, często wychowują dzieci z wielką miłością i czułością – wyjaśnia prawniczka. – Ale dla polskich sądów nie ma to znaczenia. Wolą rozbić i unieszczęśliwić rodzinę tylko po to, by dziecko chodziło w cieplejszych niż dotąd butach.
Grzejnik za dzieci
Elżbieta Janczur, dyrektor Stowarzyszenia SOS Wioski Dziecięce z Warszawy, nigdy nie zapomni przerażenia trzech dziewczynek, które polski sąd skazał na dziewięć miesięcy samotności. Dziewięcioletnia Ania i jej dwie młodsze siostry Ilona i Marysia trafiły do jej wioski dziecięcej (rodzaj rodzinnego domu dziecka) z powodu biedy rodziców, zapewne także ich życiowej nieudolności, jak też nieudolności pomocy społecznej, która zamiast pomóc rodzinie, niekoniecznie tylko finansowo, postanowiła ją po prostu rozdzielić. – Czas mijał, dzieci cierpiały, tęskniły. Ku naszemu zdumieniu sąd postanowił przedłużyć pobyt dzieci w naszej placówce o kolejne dziewięć miesięcy – wspomina Janczur. – Powód? Nadchodziła zima, a rodzina dziewczynek nie miała pieca. Zamiast trzymać dzieci z dala od mamy, kupiliśmy im piec. Brak pieca wystarczył, by odebrać rodzicom dzieci! Grzejnik wystarczył, by wróciły do domu.
Od kwietnia tego roku w Domu Dziecka w Białowieży przebywa pięcioro dzieci, które sąd odebrał rodzicom, bo nie chodziły do szkoły. – Nie mogłem wprost uwierzyć, gdy zobaczyłem nakaz sądowy, na podstawie którego przysłano do nas kilku zbuntowanych nastolatków – mówi Romasz Szpakowicz, dyrektor białowieskiej placówki. – Jedną z dziewczynek odebrano rodzicom tylko po to, by ukończyła u nas gimnazjum. Nie rozumiem, dlaczego kłopotami dziecka nie zajęła się jej szkoła?
Bo to szkoła w ścisłej współpracy z rodzicami powinna doprowadzić do sytuacji, w której dziecko znowu chce się kształcić. Szkoła ma do tego sporo narzędzi, z odpowiednio wyszkolonymi pedagogami i psychologami włącznie. Czy próbowała opanować bunt nastolatków? – Nie wiem, ale to doprawdy nie powód, by uprawiać spychologię, by odpowiedzialnością za uczniów obarczać placówki, które powstały po to, by opiekować się dziećmi niechcianymi, porzuconymi, maltretowanymi – wyjaśnia Szpakowicz. – A trafiają do nas dzieci kochane, tyle że z problemami. Dyrektor zapewnia, że nigdy wcześniej nie miał do czynienia z taką niefrasobliwością w umieszczaniu dzieci w sierocińcach. I uważa to za niepokojące zjawisko.
– To chyba zrozumiałe, że sąd tak postąpił – zauważa Zofia Owierczuk-Radziwoniuk, przewodnicząca III Wydziału Rodzinnego i Nieletnich Sądu Rejonowego w Bielsku Podlaskim, w którym zapadła decyzja w sprawie dziewczynki. – Wagary to demoralizacja dziecka, trzeba zrobić wszystko, by znowu chciało się uczyć. Poza tym domy dziecka to sztab fachowców zaprawionych w bojach. Często potrafią sobie lepiej radzić niż rodzice i szkoła.
Czyżby? Dziewczyna, a dokładniej prawie 18-letnia Ola, do szkoły nadal nie chodzi. Ze zbuntowanej nastolatki, z którą nie mogą sobie poradzić rodzice, stała się totalnie zbuntowaną nastolatką bez rodziców. Ucieka ze szkoły i z sierocińca, wraca po trzech–czterech dniach w asyście policji.
Najłatwiej jest zabrać
– Jesteśmy jak śmietnik – mówi z goryczą Anna Zieniewicz, dyrektorka innego podlaskiego domu dziecka – w Krasnem. Domu, w którym przebywa dziś 68 dzieci – a mogłoby być zdaniem Zieniewicz najwyżej 10 – w tak ciężkiej sytuacji, w jakiej na przykład była Iwonka. Do Krasnego trafiła kilka lat temu, gdy miała 10 lat. Jej matka z konkubentem mieli wysokie wymagania wobec dzieci, na przykład wysyłali braci dziewczynki na słupy wysokiego napięcia, by kradli druty. Jeden z chłopców, zamiast przynieść do domu druty, trafił do szpitala z nadpaloną głową. Iwonka była molestowana przez ojczyma. Gdy konkubent wylądował w więzieniu, matka zapałała nienawiścią do córki: „To przez tę sukę nie mam męża! – krzyczała. – Gdyby zamknęła mordę, to ja bym teraz miała wszystko”.
Dom w Krasnem wystąpił ostatecznie o odebranie matce praw rodzicielskich. Po pewnym czasie kobieta znalazła sobie nowego konkubenta. „Przyjechałam powiedzieć tej kurwie małej, że mi się powiodło” – oznajmiła podczas jednej z ostatnich wizyt w sierocińcu. Niedługo po tym dziewczynka została adoptowana przez rodzinę we Włoszech, a nowy konkubent odrąbał polskiej matce głowę.
– To przykład, że domy dziecka albo w ogóle nie powinny istnieć, albo być tylko dla dzieci, których naprawdę nikt nie kocha – wyjaśnia dyrektorka z Krasnego. – Tymczasem państwo, a dokładniej niesprawny system pomocy rodzinie, podrzuca nam dzieci, które powinny zostać z rodziną. Ratowanie rodziny powinno być dla nas wszystkich dobrem nadrzędnym. Dlaczego nie jest?
– Bo system jest niespójny – uważa Tomasz Polkowski, przewodniczący Towarzystwa „Nasz Dom” z Warszawy, którego celem nadrzędnym jest „rozbijanie” tak zwanych domów dziecka i przekształcanie ich w małe, rodzinne wspólnoty. – Niespójne są kompetencje różnych publicznych jednostek zajmujących się pomocą socjalną. Często nie ma na przykład żadnego porozumienia w tej sprawie między gminą, w której żyje rodzina, a powiatem, w którym z reguły znajdują się centra pomocy rodzinie. Brakuje też pracowników socjalnych, którzy dokładnie, bez pośpiechu i z zaangażowaniem przyjrzeliby się problemom, jakie ma konkretna rodzina. Wszystko sprowadza się zatem do wypełnienia kilku papierków, które później służby socjalne dostarczają sądowi. Sąd zresztą zdaniem Polkowskiego jest często Bogu ducha winny. – Z braku odpowiedniej wiedzy i wszechstronnej informacji o sytuacji rodziny na wszelki wypadek odbiera jej dzieci. Najczęściej w imię wyższych wartości, w imię dziecięcego bezpieczeństwa.
Zdarza się, że organizacje pozarządowe starają się współpracować z sądami, na przykład informując je o tym, że sytuacja w domu rodzinnym dziecka się poprawiła (choć nie zauważył tego pracownik socjalny), albo zapraszając sędziów na różne spotkania poświęcone problemom rodziny. Zdarza się, że sędziowie „miękną” i zwracają dzieci rodzicom. Tak jest coraz częściej, ale wciąż za rzadko.
Wyciąganie przez remontowanie
Polkowski: – Większość dzieci, które trafiają dziś do państwowych sierocińców, nigdy nie powinna się w nich znaleźć. Ale są, i to w miejscu, w którym nie ma mamy i taty, jest za to strach, samotność i beznadzieja. Z tej traumy dziecko najczęściej nie podniesie się do końca życia. Może zabrzmi to okrutnie, lecz dla niego poza skrajnymi, ale rzadkimi przypadkami nawet najgorsi rodzice są lepsi od żadnych.
Rodzina z trójką dzieci z Pomorza, której pomógł Nasz Dom, nie była dla nich bezpieczna. Dzieci trafiły do ośrodka prowadzonego przez stowarzyszenie, bo nikt się nimi nie zajmował – pił ojciec, piła matka. Na pierwszy rzut oka kompletna degrengolada. – Ale nie poddaliśmy się tak łatwo. Chcieliśmy zrobić wszystko, by dzieci jak najszybciej wróciły do domu – wspomina Polkowski. Wróciły. Wystarczyło kilka miesięcy bardzo intensywnej pracy z rodziną. Zaczęło się od pomocy wolontariuszy i wyremontowania kuchni. Wspólnymi siłami, przy pomocy sąsiadów i dalszej rodziny. – To było pospolite ruszenie – dodaje Polkowski. – Ktoś wyciągnął z piwnicy biurko dla dzieci, ktoś inny za półdarmo sprzedał im okna. Efekt? Ojciec wszył sobie esperal, matka poszła na terapię, dzieci, szczęśliwe jak nigdy dotąd, wróciły do domu.
Rodzina ratuje rodzinę
Praca zespołowa w przypadku dzieci zawsze przynosi efekty. Na Zachodzie od wielu już lat działalność typowych służb społecznych wspierana jest przez oragnizacje zwane Konferencjami Grupy Rodzinnej. W Polsce orędownikiem rodzinnych rozwiązań jest Jarosław Przeperski, pedagog z Torunia. – Wierzymy, że rodzinie najlepiej pomaga rodzina – tłumaczy Przeperski. – Bliższa, dalsza. Ale także przyjaciele, sąsiedzi i wszyscy ludzie dobrej woli. Spotykają się, by podjąć próbę rozwiązania problemu. Głównym celem takiej konferencji jest stworzenie planu, który doprowadzi do uzdrowienia sytuacji. Tak, by nikomu nie trzeba było odbierać dzieci.
Toruń. Bezrobotna matka w depresji, ojciec ze skłonnością do nadużywania alkoholu, trójka wagarujących dzieci. Czyli nadających się według polskich sądów wyłącznie do sierocińca. W świetlicy przy udziale Przeperskiego spotykają się – oprócz wymienionych wyżej – dziadkowie z obu stron, siostra matki z córką studentką, brat matki z żoną i brat ojca. Po dyskusji zostaje opracowany plan. W skrócie: dziadek ze strony ojca zobowiązuje się do opieki nad dziećmi w każdą sobotę od 10 rano do kolacji. Brat matki wyremontuje pokój dla dzieci. Ciotka, siostra matki, pomoże jej w sprzątaniu domu raz w tygodniu, w piątek po 15. Ojciec zapisze dzieci do świetlicy środowiskowej i będzie je regularnie do niej odprowadzał. Matka zapisze się do psychologa na terapię, a w tym czasie jej rodzice zaopiekują się dziećmi. Córka siostry, studentka, w każdą środę będzie pomagać rodzeństwu w odrabianiu lekcji. I tak dalej.
– Ta rodzina budzi się do życia – zapewnia Przeperski. – Budzi się w niej miłość i poczucie odpowiedzialności za tych, którzy są słabsi. Zaczynają dziać się cuda, o których nikt dotąd nie śnił. Uruchamia się mechanizm spontanicznej samopomocy, ale też samokontroli, często znacznie bardziej skuteczny niż kontrole pracowników społecznych.
Na takie plany potrzebne są jednak pieniądze od państwa, bo koordynatorzy programów muszą z czegoś żyć. Pieniądze na ich pensje, jak też na inne, oddolne, często sprawdzone w świecie systemy pomocowe dla rodziny, mogłyby wygospodarować samorządy. Kosztowałoby to mniej niż utrzymanie w sierocińcach dzieci odebranych rodzicom. A koszt utrzymania dziecka w placówce prowadzonej właśnie przez samorządy miast i powiaty to często ponad trzy tysiące złotych miesięcznie, które samorządom refunduje państwo.
Na razie na Konferencje Grup Rodzinnych zdecydowały się jedynie władze Torunia, Szczecina, Bytowa i Jaworzna. W Nowej Zelandii, jak też Holandii i niektórych hrabstwach Wielkiej Brytanii sąd nie odbierze dzieci rodzicom, zanim nie da im szansy na konferencję rodzinną.
Kaktus kuratora
Wiosną do Stowarzyszenia Interwencji Prawnej w Warszawie zadzwoniła roztrzęsiona Dorota Wolna z Lublina. Prosiła o pomoc prawną dla jej siostrzenicy, która stara się o opiekę dla trójki swojego rodzeństwa umieszczonego przez sąd w domu dziecka z całkiem poważnych i racjonalnych powodów. – Moja siostra i jej mąż są skończonymi alkoholikami, nie są w stanie zajmować się dziećmi – wyznaje nam kobieta. – Ale na rodzinnej naradzie postanowiliśmy, że nie chcemy, by spokrewnione z nami maluchy skończyły w sierocińcu. Plan był prosty: przy silnym wsparciu ciotek, wujków, dziadków i kuzynów dziećmi zajmie się ich 21-letnia siostra Adrianna. – I wtedy usłyszeliśmy od sądowej kurator, że wcześniej kaktus jej na ręce urośnie, niż takiej gówniarze odda trójkę dzieci – irytuje się Dorota Wolna.
Kaktus kurator mógłby wyrosnąć, bo dzięki pomocy wolontariuszy i determinacji wielu krewnych rodzina jest prawie w komplecie. Sąd ustanowił starszą siostrę rodziną zastępczą dla trójki maluchów. Latem z hukiem i nieskrywaną radością dzieci zatrzasnęły za sobą drzwi sierocińca.
Czy kiedykolwiek do niego wrócą?
– Boimy się o tym nawet pomyśleć – przyznaje ciotka dzieci z Lublina. – Boimy się, że sądowi wystarczy byle pretekst. Choćby dziurawe skarpetki, w których dzieciom, jak to dzieciom, zdarza się czasem chodzić do szkoły.
Tymczasem ci, którzy wyciągają dziś polskie dzieci z sierocińców, i ci, którzy pomagają wyciągać z sierocińców dzieci ich własnym rodzinom, w jednym są zgodni: w Polsce trzeba ograniczyć wysyłanie – z błahych i mniej błahych powodów – dzieci do domów dziecka. Na wszelkie możliwe sposoby i za wszelką cenę.
Imiona dzieci zostały zmienione
Anna Szulc, Ewa Koszowska
Pomogą dzieciom i rodzicom
Rodzice, którzy obawiają się, że ich dzieci mogą trafić do domu dziecka, lub chcą walczyć o oddanie im dzieci już odebranych przez państwo, mogą zwrócić się o pomoc do wielu organizacji, fundacji i stowarzyszeń. Są to między innymi:
•
Stowarzyszenie Interwencji Prawnej w Warszawie,
tel. (022) 625 76 40
•
Towarzystwo „Nasz Dom” w Warszawie,
tel. (022) 834 60 53
•
Fundacja „Przyjaciółka” w Warszawie,
tel. (022) 584 22 89
•
Krajowe Centrum Konferencji Grupy Rodzinnej w Toruniu, tel. kom. (0) 605 240 467
•
Fundacja „Świat Dzieciom” w Krakowie,
tel. kom. (0) 601 365 646