Bliskowschodnie katastrofy Bidena. Prezydent USA stoi pod ścianą
Żaden amerykański prezydent nie chce oglądać katastrofy swojej polityki bliskowschodniej w roku wyborczym. Atak Iranu na Izrael to dla Joe Bidena kolejna w całym łańcuchu katastrof. A przecież ciąg dalszy może być jeszcze gorszy - pisze w analizie dla Wirtualnej Polski amerykanista Andrzej Kohut.
W założeniach administracji Bidena niemal wszystko miało wyglądać inaczej. Miał nastąpić powrót do porozumienia nuklearnego z Iranem, z którego wystąpił Donald Trump. Sytuacja Izraela miała być coraz stabilniejsza, czego ukoronowaniem miał być układ izraelsko-saudyjski. Przede wszystkim zaś, Amerykanie mieli trzymać się z dala od regionu, w którym spędzili ostatnie dekady na niekończących się konfliktach zbrojnych.
Polityka względem Iranu od początku nie układała się po myśli Bidena. Mimo dotkliwych sankcji nałożonych przez poprzednią administrację, Teheran nie wydawał się zainteresowany nowymi negocjacjami z Waszyngtonem. Szybko okazało się, że administracja Bidena nie ma recepty na ten problem – sankcje w większości pozostały w mocy, a kolejne lata nie przyniosły nowej amerykańskiej strategii wobec Iranu.
W rezultacie sytuacja rozwinęła się w najgorszym możliwym kierunku. W 2024 roku analitycy z Institute for Science and International Security ocenili, że Iran może wyprodukować ją w każdej chwili.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Rosjanie mają puste magazyny? "Produkcja idzie natychmiast na front"
Kryzys za kryzysem na Bliskim Wschodzie
7 października wywrócił się kolejny element konstruowanej przez Bidena polityki. Atak Hamasu i odpowiedź Izraela znacząco odsunęła w czasie (o ile nie uniemożliwiła) porozumienie Izraela z Arabią Saudyjską. Zamiast przedwyborczego sukcesu, jakim byłoby ustanowienie relacji między dwoma kluczowymi sojusznikami USA na Bliskim Wschodzie, Biden otrzymał trudny do rozwiązania kryzys, z dużym potencjałem do eskalacji.
Pomóc miało natychmiastowe poparcie Izraela, trzymanie premiera Netanjahu w tak mocnych objęciach, by mieć wpływ na kształt izraelskiej operacji w Gazie. Ale i ten plan przyniósł fiasko. Zarzuty o łamanie praw człowieka kładą się cieniem również na Stanach Zjednoczonych, a administracja Bidena znalazła się w absurdalnej sytuacji, w której z jednej strony dostarcza Izraelowi uzbrojenia, z drugiej zaś używa własnej armii, by wysyłać Palestyńczykom pomoc humanitarną. Reprymendami płynącymi z Białego Domu Netanjahu niezbyt się przejmuje.
Oczekiwanie na ruch Izraela
Jednak zaangażowanie po stronie Izraela tuż po ataku Hamasu miało również inny cel. Administracja Bidena poważnie się obawiała, że konflikt szybko wyjdzie poza strefę Gazy. Iran i jego satelici mógł przecież uznać, że moment, kiedy Stany Zjednoczone uwikłały się w pomoc Ukrainie i z niepokojem patrzą na Tajwan, jest doskonały do ostatecznej rozprawy z Izraelem. Grupy lotniskowców, które USA wysłały w tamten region, nie miały przecież siać grozy wśród bojowników Hamasu.
To Teheran miał zrozumieć, że Stany Zjednoczone wciąż mają narzędzia oraz niezbędną wolę, by interweniować na Bliskim Wschodzie. Przez dłuższy czas wydawało się, że przynajmniej to najmniej pożądane zadanie – zarządzania narastającym chaosem – administracji Bidena się powiedzie. Iran trzymał się z dala.
Ten ostatni element układanki poważnie się zachwiał tej nocy, kiedy Iran, w odpowiedzi na zniszczenie jego konsulatu w Damaszku, bezpośrednio ostrzelał Izrael. Zaryzykował, mimo ostrzeżeń płynących z Waszyngtonu. Dalszy rozwój sytuacji będzie zależał od odpowiedzi Izraela. Amerykanie raz jeszcze będą zmuszeni przetestować siłę swojego wpływu na premiera Netanjahu i jego rząd.
Konflikt na Bliskim Wschodzie okazał się politycznie bardzo kosztowny dla Bidena. Nie tylko odebrał mu pewną moralną przewagę na arenie międzynarodowej (wynikającą z poparcia Ukrainy w walce z rosyjskim najeźdźcą), ale także utrudnił sytuację w kraju. Wśród studentów pojawiło się określenie "ludobójca Joe". Progresywiści w partii demokratycznej są wściekli. Wyborcy pochodzenia arabskiego czują się zdradzeni. Samo poparcie dla Izraela oznacza dla Bidena przedwyborczy ból głowy. Ale wojna z udziałem Iranu oznaczałaby problemy daleko większe: pytania o skalę amerykańskiego zaangażowania w regionie, włącznie z wysłaniem amerykańskich wojsk. To ostatnie stanowi zaś dla elektoratu w USA czerwoną granicę. Nawet kiedy poparcie dla Ukrainy osiągało rekordowe poziomy wiosną 2022 roku, Amerykanie nie chcieli słyszeć o możliwości wysłania żołnierzy w rejon konfliktu. Dwadzieścia lat nieudanych wojen odcisnęło swoje piętno.
Tymczasem Biden nie może kontrolować eskalacji na Bliskim Wschodzie, tak jak kontrolował ją Trump na przełomie 2019 i 2020 roku. Wtedy to amerykański prezydent mógł zadecydować, kiedy przestać (Iran dokonał odwetu za śmierć generała Solejmaniego, Trump powstrzymał się od kolejnego kroku). Biden może jedynie próbować stabilizować sytuację, wywierając presję na obydwie strony. Jeśli mu się nie powiedzie, nastąpi katastrofa, która przyćmi wszystkie poprzednie.
Andrzej Kohut dla Wirtualnej Polski
*Autor jest amerykanistą, prowadzi podcast "Po amerykańsku"
WP Wiadomości na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski