Biden na łopatkach, Trump triumfuje? Spokojnie, trzeba powstrzymać konie
W prawym narożniku Donald "Skandalista" Trump. W lewym Joe "Śpiący" Biden. Walka o prezydenturę jeszcze się nie zaczęła, ale już wiadomo - będzie tak pasjonująca, jaka od lat nie była. Nawet jeśli dziś Trump prowadzi w sondażach, to do Białego Domu wrócić mu będzie trudno.
Do amerykańskich wyborów prezydenckich jeszcze półtora roku. Kampania zacznie się jednak o wiele wcześniej, już w lutym 2024 roku, gdy ruszą pierwsze prawybory w stanie New Hampshire w Nowej Anglii.
Media za oceanem szykują się na powtórkę starcia sprzed trzech lat, na kolejny pojedynek Biden-Trump. Tę opcję sprawdzają też sondaże.
W ostatnim, przeprowadzonym dla ABC News i dziennika "Washington Post" Donald Trump wygrywa z Joe Bidenem 49 proc. do 42 proc. głosów. Z badania wynika między innymi, że prawie jedna trzecia wyborców niezależnych – niegłosujących stale na jedną z dwóch partii – którzy poparli Bidena w 2020 roku, za rok nie zagłosowałoby na niego. Ankietowani oceniają też, że Biden gorzej radzi sobie z gospodarką, niż Trump.
Czy to oznacza, że Biden ma kłopoty, a Trump jest faworytem w prezydenckim wyścigu? Niekoniecznie. Nawet jeśli Trump dziś wygrywa – nawet 7 punktami procentowymi – z obecnym prezydentem, to jego powrót do Białego Domu będzie najeżony wieloma przeszkodami.
Wszystkie kłopoty Bidena
Z drugiej strony sondażowy wynik powinien zaniepokoić Demokratów. Ponowna kandydatura Bidena ma bowiem szereg słabości, które mogą kosztować Demokratów porażkę.
Widać wyraźnie, że urzędujący prezydent ma problem ze wskaźnikami poparcia. Według comiesięcznego sondażu Ipsos dla agencji Reuters pracę Bidena akceptuje - to dane z ostatniej środy - 40 proc. ankietowanych, z kolei dezaprobatę wyraża 54 proc.
Jak na prezydenta na tym etapie pierwszej kadencji nie jest to dobry wynik. Wpływ na niego ma radykalna, postępująca z każdym kolejnym prezydentem, polaryzacja amerykańskiej opinii publicznej.
To sprawia, że obecnie wyborcy Republikanów trudniej jest powiedzieć, niż było w czasach, dajmy na to Clintona, że prezydent Demokratów sprawdza się na stanowisku.
Ocena prezydentury Bidena jest bardzo wyraźnie politycznie spolaryzowana. Pozytywnie – w tym samym sondażu – ocenia ją 79 proc. wyborców Demokratów i tylko 7 proc. Republikanów. Negatywnie 15 proc. Demokratów i aż 91 proc. Republikanów. Kluczowe dla prezydenta będzie więc odzyskanie zaufania tych 15 proc. Demokratów, którzy dziś oceniają jego pracę źle.
To prawda, zdarzali się prezydenci – jak Ronald Reagan w 1984 roku – którzy wygrywali wybory, mając na tym samym etapie prezydentury, co Biden, niższe sondażowe poparcie. Biorąc jednak nawet poprawkę na przykład Reagana i polaryzację, sondażowe wyniki Bidena wskazują, że walka o drugą kadencję nie będzie bynajmniej spacerkiem.
Stosunkowo kiepskie oceny prezydentury Bidena wynikają też z takich czynników jak trwająca ponad rok wojna w Ukrainie i zaangażowanie w nią Stanów, ocena sytuacji amerykańskiej gospodarki czy lęki związane z migracją z obszarów na południe od amerykańskiej granicy.
Ocena wszystkich tych obszarów może się jeszcze poprawić do wyborów, co przełoży się też na notowania sondażowe prezydenta, może się też jednak pogorszyć.
Niezależnie od tego, jak ułoży się sytuacja w gospodarce czy na granicy, Biden nie ucieknie od takich problemów, jak swój wiek.
W listopadzie gospodarz Białego Domu skończy 81 lat. Już dziś jest najstarszą osobą sprawującą urząd prezydencki w historii Stanów. Gdyby Biden wygrał, to w momencie zakończenia drugiej kadencji miałby 86 lat.
Trump jest co prawda młodszy od Bidena zaledwie o 4 lata – co w tym wieku nie robi aż tak wielkiej różnicy – ale już w poprzednich wyborach starał się przedstawić Bidena jako "sennego Joe", staruszka, który przysypia w trakcie własnych wystąpień, nie ogarnia rzeczywistości i nie nadaje się do sprawowania najwyższego urzędu.
Biden ma też problem z entuzjazmem wśród własnych wyborców, czy raczej jego brakiem. Mobilizacja własnej bazy będzie tymczasem odgrywała istotną rolę w następnych wyborach. Z badań wynika, że wyborcy Demokratów woleliby, by ich partia w przyszłorocznych wyborach wystawiła kogoś innego, niż urzędujący prezydent.
Problem w tym, że nie ma nikogo chętnego. Poważni kandydaci wolą przeczekać te wybory, nie chcą spalić swoich szans, ryzykując przegraną walkę z urzędującym prezydentem. Z kolei kandydaci, którzy zapowiedzieli walkę z Bidenem o nominację Partii Demokratycznej, poważni raczej nie są.
Robert F. Kennedy jr jest co prawda członkiem wpływowego klanu Kennedych, ale dał się poznać w ostatnich latach głównie ze względu na swoje stanowisko kwestionujące skuteczność szczepionek. W demokratycznym elektoracie będzie ono dyskwalifikujące.
Marianne Williamson, popularna autorka poradników w duchu New Age i była doradczyni duchowa Opry Winfrey, startowała w prawyborach już w 2020 roku, w których nikt nie traktował jej poważnie. Teraz Williamson więcej mówi o sprawiedliwości społecznej w stylu Berniego Sandersa niż o duchowości i alternatywnych metodach leczenia. Niemniej i tak nie ma szans z Bidenem. Najbardziej lewicowe, sandersowskie skrzydło Demokratów najpewniej pragmatycznie poprze urzędującego prezydenta.
Przejść przez prawybory
Trumpa z pewnością czekają znacznie trudniejsze prawybory niż Bidena. Start przeciw Trumpowi zapowiedzieli już tak doświadczeni i szanowni w partii politycy jak Nikki Haley i Asa Hutchinson.
Haley była bardzo dobrze ocenianą gubernatorką Karoliny Południowej (lata 2011-2017). Trump powierzył jej funkcję ambasadorki przy ONZ. Haley wniosłaby do prezydenckiego wyścigu doświadczenie w polityce międzynarodowej, jako kobieta i córka emigrantów z Pendżabu mogłaby też dotrzeć do tych grup wyborców, których retoryka Trumpa może wręcz odstraszać.
Z drugiej strony, sama Haley tyle razy zmieniała zdanie w sprawie Trumpa, że jej opozycja wobec byłego prezydenta może być oceniana jako średnio wiarygodna. Pojawiają się też głosy, że nie posiada ona ciągle dość politycznej powagi, by rzeczywiście myśleć poważnie o prezydenturze. Jest to jednak przeciwniczka bez porównania silniejsza niż Williamson.
Asa Hutchinson jest z kolei doświadczonym prokuratorem i wieloletnim gubernatorem Arkansas. Wiele wskazuje, że jego kandydatura będzie opierać się na obronie przed Trumpem republikańskich standardów, głównie tych związanych z praworządnością. Można się spodziewać, że jeśli to się nie uda Hutchinsonowi, to establishment partii będzie szukał bardziej umiarkowanego kandydata. Takiego, który byłby zdolny zjednoczyć wokół siebie nie-trumpowską część partii i zablokować w prawyborach byłego prezydenta.
Najpoważniejszym konkurentem dla Trumpa byłby gubernator Florydy Ron DeSantis. Byłby, bo oficjalnie startu w przyszłorocznych wyborach ciągle nie ogłosił.
DeSantis bynajmniej nie jest umiarkowanym politykiem. Jako gubernator zmienił swój stan w jeden z głównych frontów kulturowych wojen dzielących Amerykę. DeSantis prowadzi politykę, która przede wszystkim ma zbudować jego rozpoznawalność w prawicowej bazie, wśród najbardziej aktywnych i najbardziej skrajnych wyborców Republikanów, którzy mogą zadecydować o wyniku wyborów. Często mówi się o nim, że jest kimś, kto oferuje trumpizm bez chaosu, nieprzewidywalności i dramatów, jakie do polityki wprowadzał sam Trump.
Były prezydent chyba widzi, że to DeSantis jest jego najpoważniejszym konkurentem. To zapewne z tego powodu żadnego innego republikańskiego polityka nie atakuje tak często i tak zacięcie.
Nawet bez DeSantisa w wyścigu – ciągle młody polityk może uznać, że warto przeczekać te wybory – Trumpa czeka trudna, brutalna walka o republikańską nominację.
Gdy Trump ciągle będzie walczył z konkurentami z własnej partii, to Biden będzie już mógł przygotowywać się do kampanii z komfortem nominacji.
Czy Trump może przegrać prawybory? To nie jest najbardziej prawdopodobny wariant - on sam i jego przekaz ciągle działa na republikańską bazę. Nie jest to jednak niemożliwe.
Trumpowski rollercoaster
Za Trumpem ciągnie się też szereg problemów prawnych. Były prezydent przeszedł niedawno do historii jako pierwsza osoba piastująca wcześniej najwyższy amerykański urząd, której postawiono prokuratorskie zarzuty. I to w kompromitującej sprawie, której sedno stanowi kupowanie milczenia aktorki porno, z którą Trump miał mieć relacje intymne, pieniędzmi na kampanię.
Postawieniem zarzutów mogą się też skończyć kolejne toczące się przeciw Trumpowi sprawy: w kwestii ingerencji w liczenie głosów w Georgii czy podżegania do rebelii 6 stycznia 2021 roku, gdy na Kapitolu zatwierdzane były wyniki wyborów.
W środę ława przysięgłych uznała, że Trump opowiada za napaść seksualną i zniesławienie pisarki E. Jean Carroll. Były prezydent miał napastować ją w przebieralni luksusowego domu towarowego w Nowym Jorku, a następnie zniesławić ją, wyśmiewając jej oskarżenie jako próbę zwiększenie sprzedaży książek pisarki.
Ta sprawa miała charakter cywilny, nie karny, dlatego Trump nie jest skazanym przestępcą seksualnym. Nie pójdzie do więzienia, ma jednak zapłacić Carroll odszkodowanie w wysokości 5 milionów dolarów. Były prezydent zapowiada apelację.
W przypadku każdego innego polityka taki wyrok byłby końcem kariery. Trump pokazał jednak wielokrotnie, że normalnie obowiązujące w amerykańskiej polityce reguły go nie dotyczą.
Gdy w trakcie kampanii w 2016 roku wyciekła taśma, na której słychać jak kandydat na prezydenta chwali się tym, jak bezkarnie może molestować kobiety – dzięki temu, że jest prezydentem i gwiazdą telewizji – wydawało się, że Hilary Clinton właśnie wygrała wybory. Jak wiemy, historia potoczyła się inaczej.
Już dzień po wyroku w sprawie Carroll, w czwartek, Trump triumfował w trakcie spotkania z republikańskimi wyborcami z New Hampshire, jakie zorganizowało i transmitowano CNN.
Widać było, że partyjna baza wciąż go kocha, że nie przeszkadzają jej bezpodstawne oskarżenia o "skradzionych wyborach", jakie Trump rzucał w trakcie spotkania, że kibicuje bezwarunkowo Trumpowi w sporze z liberalną dziennikarką.
Niestety, widać też, że liberalne media popełniają te same błędy co cztery czy osiem lat temu. Z jednej strony przedstawiają Trumpa jako zagrożenie dla demokracji, z drugiej dają mu platformę, bo to Trump przyciąga widownię – nawet jeśli w przypadku CNN w większości żywiącą do byłego prezydenta wyłącznie negatywne emocje.
Do wyborów czeka nas więc podobny rollercoaster, jaki widzieliśmy w tym tygodniu. W poniedziałek wyrok sądu lub nowe informacje o prezydencie będą prowokować setki komentarzy, że to już koniec Trumpa. W środę Trump znów zatriumfuje. W niedzielę po raz kolejny się skompromituje. I tak co tydzień.
Czy tym rollercoasterem Trump wróci do Białego Domu? Zobaczymy. Dziś nikt nie może tego na pewno powiedzieć.
Z polskiej perspektywy lepiej, by nie dojechał. W trakcie spotkania transmitowanego przez CNN Trump nie był w stanie powiedzieć, że życzy Ukrainie zwycięstwa w wojnie z Rosją.
Jego kolejna kadencja mogłaby oznaczać bardzo niebezpieczny zwrot w polityce nie tylko wobec Ukrainy, ale także całego naszego regionu i NATO.
Dla nas najbezpieczniej byłoby, gdyby wagonik Trumpa wykoleił się już w prawyborach.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski