Oskarżony Donald Trump. Ameryka za to zapłaci
Zarzutów jest 34, za każdy grozi do czterech lat więzienia. Konkretnie chodzi o 130 tysięcy dolarów, jakie były prezydent USA miał zapłacić w 2016 roku aktorce porno Stormy Daniels za milczenie. Niezależnie, jak skończy Donald Trump, ucierpi amerykańskie państwo.
Donald Trump znów zapisał się w historii USA - tym razem jako pierwszy prezydent, który usłyszał zarzuty po zakończeniu kadencji. Wszystkie dotyczą fałszowania ksiąg w celu "zatajenia przestępczych działań polegających na ukrywaniu szkodliwych informacji przed wyborcami podczas wyborów prezydenckich w 2016 roku".
Pod tym opisem kryją się pieniądze, które Trump miał przez swojego prawnika Michaela D. Cohena przekazać Stormy Daniels, aby nie opisała światu intymnego zbliżenia, do którego miało dojść w 2006 roku między nią a Trumpem.
Akt oskarżenia wspomina też o innych pieniądzach. I również chodzi o finansowe "uciszenie" niewygodnych świadków, konkretnie byłej modelki "Playboya" Karen McDougal – miała mieć romans z Trumpem pod koniec lat 90. XX w. – oraz portiera z Trump Tower, nowojorskiej rezydencji byłego prezydenta. Portier ów dysponuje rzekomo informacjami na temat nieślubnego dziecka polityka.
Sensacyjny aspekt sprawy może utrudniać potraktowanie jej z powagą. Tymczasem niezależnie od tego, jak bardzo cała sytuacja jest kuriozalna, może mieć przełomowe konsekwencje dla amerykańskiej demokracji.
Niezależnie od wyniku procesu amerykańska polityka znów spolaryzuje się wokół postaci byłego prezydenta. A sam proces może stać się precedensem otwierającym drzwi do wykorzystywania wymiaru sprawiedliwości w walce politycznej.
Trump nie będzie czekał na wyrok po cichu
We wtorek w Nowym Jorku Donald Trump wydawał się zdenerwowany i zły. Wyraźnie stracił rezon, oskarżenie wybiło go ze zwykłej pewności siebie i samouwielbienia. Nie wygłosił oświadczenia dla mediów, po mieście poruszał się w kolumnie SUV-ów, odgrodzony od świata drużyną prawników i agentów Secret Service.
Prawnicy podobno doradzają Trumpowi, by o sprawie mówił jak najmniej – i nie powiedział słowa za dużo. Trump to jednak Trump i walki nie będzie prowadził po cichu.
Jeszcze przed odczytaniem aktu oskarżenia zaatakował prokuratora okręgowego z Manhattanu, Alvina Bragga, nazywając go "wspieranym przez Sorosa zwierzęciem". Zarzucił też orzekającemu w sprawie sędziemu Juanowi Merchanowi, że go nienawidzi – słowa te odkręcali później jego prawnicy.
Donald Trump alarmował też, że postawienie go w stan oskarżenia przyniesie "śmierć i zniszczenie", wzywał swoich zwolenników do protestów i finansowego wsparcia. Od czwartku, gdy ława przysięgłych podjęła decyzję o postawieniu zarzutów, do wtorku Trump zebrał na pokrycie kosztów swojej obrony ponad 7 milionów dolarów.
Wszystkie te wątki powróciły w mowie, którą Trump wygłosił w rezydencji Mar-a-Lago na Florydzie, gdzie poleciał prosto z sądu. Znów zaatakował Bragga, sędziego Merchana i jego rodzinę. Starał się przedstawić oskarżenie z Nowego Jorku jako część spisku Demokratów i ich sojuszników z FBI i wymiaru sprawiedliwości.
Twierdził, że najpierw próbowano go zniszczyć, rzekomo bezpodstawnie zarzucając mu związki z Rosją, a potem dwa razy poddano go (to fakt) procedurze impeachmentu, czyli odwołania z urzędu. Zaś akt oskarżenia to jego zdaniem kolejna odsłona kampanii prowadzonej przez ludzi, którzy chcą zniszczyć Amerykę.
Trump powtórzył też bezpodstawne oskarżenia o fałszerstwa wyborcze, które miały mu odebrać zwycięstwo. Przedstawiał też apokaliptyczny obraz Stanów Zjednoczonych opanowanych jakoby przez rosnącą przestępczość i szalejącą inflację i tracących – jak utrzymuje - znaczenie w świecie. Przestrzegał przed trzecią wojną światową (!), do której – jego zdaniem - doprowadzić może polityka obecnego prezydenta Joe Bidena.
Powtórki z insurekcji na razie nie było
Ale jego głos w Mar-a-Lago brzmiał płaczliwie i paranoicznie. 76-letni były prezydent był wyraźnie zmęczony i rozkojarzony, a jego przemówienie nudne, słuchacze łatwo mogli stracić wątek.
Ale na zwolenników Trumpa – a tych wciąż nie brakuje - jego retoryka wciąż działa. Czy może poprowadzić ich do przemocowych działań – jak na ulicach Waszyngtonu 6 stycznia 2021 r.?
We wtorek Nowy Jork obawiał się powtórki scenariusza z Waszyngtonu. W mieście zwiększono środki bezpieczeństwa, a burmistrz Eric Adams upominał zwolenników oskarżonego, by "panowali nad sobą".
Do rozruchów nie doszło, ale pamiętajmy, że wczoraj Trump został tylko oskarżony, a nie skazany.
Prokurator Alvin L. Bragg może przekonywać w nieskończoność, że nie chodzi o politykę, tylko o to, że Nowy Jork – biznesowa stolica Ameryki - musi dbać, by prawo dotyczące działalności gospodarczej było ściśle przestrzegane. Może przekonywać, że Trump to prawo naruszył, łamiąc przy okazji przepisy o wydatkach na kampanię wyborczą. Można bowiem uznać, że pieniądze za milczenie dla byłej aktorki porno były formą niedozwolonego finansowego wsparcia kampanii Trumpa. Gdyby opinia publiczna dowiedziała się o sprawie przed wyborami, mogłoby zagrozić to jego szansom.
Ale te prawne subtelności mogą okazać się trudne do zrozumienia dla wielu wyborców. Dla wielu osób popierających Trumpa prokurator Bragg będzie po prostu wykonawcą polecenia Demokratów - szukania pod mikroskopem haków na Republikanina.
Tym bardziej, że prawnicy w USA nie są zgodni co do tego, czy prokurator zbudował solidną sprawę. Wątpliwości budzi zwłaszcza to, na ile uda się udowodnić, czy nieprawidłowe zaksięgowanie "honorarium" dla Cohena – które tak naprawdę było zwrotem pieniędzy, jakie prawnik z własnych środków wypłacił Stormy Daniels - miało na celu ukrycie przestępstwa związanego z naruszeniem prawa wyborczego.
Z drugiej strony sprawa z Nowego Jorku to dopiero początek. Toczy się kilka śledztw, których efektem mogą być poważniejsze zarzuty.
Jedno śledztwo dotyczy liczenia głosów w stanie Georgia, gdzie Trump miał naciskać przez telefon na władze stanu, by "znalazły" mu głosy brakujące do zwycięstwa.
Drugie - ściśle tajnych dokumentów, które Trump miał po zakończeniu prezydentury przechowywać w swojej rezydencji na Florydzie.
Trzecie - roli Trumpa w inspiracji ataku na Kapitol 6 stycznia 2021 r.
Oskarżenie w którejkolwiek z tych spraw – niezależnie od tego, jak dobrze przygotowane przez prokuraturę - zostanie oczywiście odebrane przez część zwolenników byłego prezydenta jako kolejny polityczny atak.
I jeszcze bardziej skupi ich wokół Trumpa.
Czy oskarżony Trump może wygrać wybory?
Łatwo pomyśleć: skoro Trump został oskarżony i może zostać skazany, to koniec jego szans na odzyskanie Białego Domu w 2024 r.
Ale to Trump. Przypadek szczególny.
Jego zwycięstwo w 2016 roku naprawdę zaskoczyło wszystkich doświadczonych politycznych ekspertów. Doświadczenie tamtej kampanii wyborczej uczy, że z prognozami dotyczącymi politycznej przyszłości Trumpa trzeba być bardzo ostrożnym.
Od 2016 roku trumpizm przegrywał. W 2018 roku Republikanie stracili kontrolę nad Izbą Reprezentantów. W 2020 roku Trump przegrał walkę o reelekcję, a Demokraci odzyskali Senat. W zeszłym roku Republikanie odzyskali Izbę Reprezentantów, ale ich zwycięstwo było słabsze, niż przewidywano – m.in. przez klęski kandydatów powtarzających kłamstwa Trumpa o "ukradzionych wyborach". A Demokraci utrzymali Senat.
Oskarżenie z Nowego Jorku może jednak paradoksalnie utrudnić republikańskiemu establishmentowi odcięcie się od Trumpa i zjednoczenie partii wokół innego kandydata. Zwykli wyborcy mogą bowiem skupić się wokół "atakowanego" przez prokuraturę byłego prezydenta i ponownie dać mu partyjną nominację.
Czy zmagający się z problemami prawnymi, skompromitowany w oczach wielu wydarzeniami z 6 stycznia 2021 r. Trump naprawdę może ponownie wygrać wybory? Patrząc na to, co działo się w 2022 roku wydaje się, że nie – ale Trump ma to do siebie, że czyni prawdopodobnymi najbardziej nierealne scenariusze.
Jedno zakończenie tej sprawy jest za to realne niezależnie od tego, jaki scenariusz się ziści.
Cena, której nie da się uniknąć
Nawet jeśli któraś ze spraw skończy się wyrokiem, nawet jeśli spadek poparcia wyeliminuje Trumpa z wyścigu o Biały Dom, to Ameryka słono za to zapłaci. Polityka stanie się bardziej spolaryzowana, głupia i brutalna, radykalne skrzydło Republikanów jeszcze bardziej się zradykalizuje, proces pękania społeczeństwa na dwie żyjące obok siebie bańki będzie postępował. Podobnie jak erozja zaufania do państwa i jego instytucji.
Demokraci obawiają się też, że Republikanie użyją sprawy Trumpa jako precedensu i zaczną robić to, o co sami teraz oskarżają Demokratów: używać wymiaru sprawiedliwości do prześladowania przeciwników, w tym byłych prezydentów.
Jest przecież wielu prokuratorów okręgowych z regionów głosujących od dekad na prawe skrzydło Republikanów, którzy mogą uznać, że ich kariera przyspieszy, jeśli postawią zarzuty jakiemuś byłemu demokratycznemu prezydentowi albo członkowi demokratycznej administracji. I odwrotnie. Czy to znaczy, że lepiej było Trumpa nie oskarżać?
Amerykańskie państwo, jeśli ma zachować powagę, nie może pozwolić sobie na to, by nie egzekwować prawa. Nie może pozwolić sobie na pobłażliwość wobec kogokolwiek – a zwłaszcza byłego prezydenta. Ameryka nie może zignorować np. zarzutów o inspirowanie do rozruchów tylko po to, by nie ryzykować rozsierdzenia zwolenników Trumpa i zaostrzenia politycznego konfliktu w kraju.
Byli prezydenci cieszą się w amerykańskiej tradycji ponadpartyjnym szacunkiem. Od tej zasady były wyjątki – jak Richard M. Nixon – nigdy jednak kraj nie miał do czynienia z kimś takim, jak Trump. Chodzenie na palcach wokół pretensji i paranoi byłego prezydenta sytuacji nie polepszy.
Jeśli Trump złamał prawo, powinien ponieść konsekwencje – bez tego społeczeństwo USA nie utrzyma szacunku dla własnych demokratycznych instytucji. W tym instytucji ponadpartyjnie szanowanego prezydenta-emeryta. Jej funkcjonowanie widać obecnie – niezależnie od oceny danej prezydentury - na przykładach George’a W. Busha, Billa Clintona i Baracka Obamy, wydaje się ona jednak nie dotyczyć Donalda Trumpa.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski