Będą ofiary w ludziach
O afgańskiej codzienności w czasach wojny, o panujących tam warunkach i zagrożeniach dla życia opowiada lekarz wojskowy Krzysztof Korzeniewski w rozmowie z Juliuszem Ćwieluchem.
08.02.2007 | aktual.: 07.06.2018 15:02
Panie doktorze, po co się pan pchał do Afganistanu?
- Specjalizuję się w medycynie tropikalnej i zagrożeniach zdrowotnych w strefie działań wojennych. Tego nie da się robić zza biurka. Ale jadąc do Iraku czy Afganistanu, nie miałem pojęcia, że przejdę tam taką szkołę życia - zarówno pod względem medycznym, jak i żołnierskim. Skończyło się wirtualne pisanie o zagrożeniach. Sam zobaczyłem, jak to wygląda.
No i jak wygląda? Historia jak z "Rambo" czy raczej proch, pot i krew?
- Zdecydowanie to drugie. Kiedy pojawiają się ranni, zabici, tego nie można porównać z oglądaniem filmu w telewizji. Pierwsi polscy żołnierze wzięli udział w misji wojskowej w Korei ponad 50 lat temu. Misje z udziałem żołnierzy Wojska Polskiego trzeba podzielić na te sprzed Iraku i po nim. W Libanie czy na wzgórzach Golan nie jesteśmy zaangażowani po żadnej ze stron konfliktu. W Iraku lub Afganistanie tego komfortu nie mamy.
Na nieoficjalnym portalu wojskowym wśród rad dla żołnierzy wyjeżdżających na Bliski i Środkowy Wschód można przeczytać: "Przylatujesz, trzy dni sraczki, a później jest już tylko gorzej".
- Ktoś przedstawił to bardzo dosadnie. W terminologii medycznej zjawisko to nazywamy biegunką podróżnych. Związane jest ono z przestrojeniem flory bakteryjnej przewodu pokarmowego. Nie wszystkich to dotyka. Okres aklimatyzacji w Afganistanie trwa od dwóch do trzech tygodni. Podstawowym jego objawem jest zmęczenie, ospałość, mówiąc językiem kolokwialnym: "chodzenie na zwolnionych obrotach". Trzeba pamiętać, że kraj położny jest na górzystym terenie. Inne ciśnienie atmosferyczne, inne temperatury, zmieniające się warunki otoczenia, czyli sześć miesięcy spędzone na wysokości Kasprowego przy temperaturze powietrza przekraczającej w okresie letnim 35 stopni. Kilka prowincji dalej, na przykład w Hindukuszu Wschodnim, w tym samym czasie temperatura nie przekracza 5 stopni, a w rejonie Dżalalabadu panuje klimat monsunowy z temperaturą ponad 40 stopni przy bardzo dużej wilgotności powietrza.
Zwrot "siedzieć na minie" w Afganistanie nabiera podobno znaczenia bardzo dosłownego.
- Afganistan jest jednym z najbardziej zaminowanych krajów na świecie. Liczbę min i niewybuchów szacuje się na 7-10 milionów. Główna baza wojskowa Bagram do dziś jest rozminowywana między innymi przez polskich saperów.
Ile metrów dzieliło szpital, w którym pan pracował, od najbliższego pola minowego?
- Zboczenie kilka metrów w bok mogło spowodować, że można było stracić nogę albo pożegnać się z życiem. Na drogach co chwila są ostrzeżenia, że przyległy teren jest zaminowany. Uczestnicy misji, jeśli muszą w czasie podróży po afgańskich drogach siusiać, to robią to na środku drogi. Afgańczyków ostrzeżenia przed minami nie odstraszają.
Czyli przy okazji trochę pan sobie pozwiedzał.
- Proszę nie żartować. Poza bazę wyjechałem kilka razy. Najczęściej do Kabulu, który w połowie 2005 roku był jeszcze stosunkowo bezpieczny, co nie oznaczało, że można się było tam wybrać bez kamizelki kuloodpornej i broni. Wyjazd organizowano w konwoju składającym się z kilku samochodów. W każdym siedziało czterech uzbrojonych żołnierzy.
To ciągłe zamknięcie musi być dołujące.
- Trzeba sobie umiejętnie zorganizować czas. Podstawową rozrywką w godzinach pozasłużbowych jest sport.
A czytanie? Ile żołnierz może zabrać książek, jest jakieś ograniczenie?
- Podstawowe ograniczenie jest jedno. Wyjeżdżający na misję wraz z całym ekwipunkiem nie powinien ważyć więcej niż 150 kilogramów.
A seks? Jak radzą sobie z tym żołnierze?
- Oficjalnie są wstrzemięźliwi, tym bardziej że kraj jest muzułmański i nawet rozmowa z kobietą mogłaby mieć dramatyczne konsekwencje. Z zasłyszanych plotek wiem, że znaleźli się obrotni ludzie w Kabulu, którzy ściągnęli prostytutki z Chin. Nie sądzę, żeby którykolwiek z polskich żołnierzy mógł być ich klientem. Przede wszystkim z braku możliwości kontaktu z nimi. Ile kosztowała taka chińska przyjemność?
- Opierając się na tych samych plotkach - słyszałem, że około 50 dolarów.
Jako wenerolog miał pan dużo pracy?
- Te sprawy to margines. Na razie paradoksalnie najwięcej przypadków chorobowych w Polskim Kontyngencie Wojskowym stanowiły infekcje górnych dróg oddechowych. To przez klimatyzację i picie napojów prosto z lodówki. Było to tak częste, że aż nudne.
Biorąc pod uwagę najnowszą strategię zabezpieczenia misji w Afganistanie, czas chorych migdałków bezpowrotnie odchodzi. Teraz szykujemy się na coś, co żołnierze cynicznie nazywają "zatruciem ołowiowym".
- Gdzie jest wojna, tam są straty. Rzeczywiście, musimy się liczyć z tym, że będą ofiary w ludziach, również wśród polskich żołnierzy. Podstawę polskiego kontyngentu stanowić będzie batalion manewrowy, który wraz z amerykańską 82. Dywizją Powietrznodesantową będzie operował w prowincji Ghazni, na odcinku głównej trasy lądowej kraju, jaką jest droga Kandahar-Kabul. Afganistan jest w zasadzie pozbawiony szlaków komunikacyjnych. Kraj dwukrotnie większy od Polski nie ma ani jednego kilometra kolei i tylko niespełna trzy tysiące kilometrów drogi o nawierzchni bitumicznej. Dlatego trasa ta ma olbrzymie znaczenie strategiczne zarówno dla sił stabilizacyjnych, jak i dla coraz częściej atakujących wojska koalicji talibów.
Czy fakt, że nie zabieramy do Afganistanu własnego szpitala, pokazuje, że nastawiamy się na poważne urazy bojowe, które wymagają specjalistycznej pomocy?
- Przyjęta w kwestii zabezpieczenia medycznego koncepcja jest słuszna. Podstawą będzie jak najszybsza ewakuacja drogą lotniczą z miejsca zdarzenia i przetransportowanie rannego w jak najkrótszym czasie do szpitala poziomu trzeciego, który zapewni mu pełnoprofilową pomoc specjalistyczną. Polskie siły zbrojne nie mają mobilnego szpitala poziomu trzeciego. Mamy szpital poziomu "dwa plus", który udziela kwalifikowanej pomocy medycznej z elementami pomocy specjalistycznej, nie mając możliwości kompleksowego leczenia wszystkich ciężkich przypadków. W związku z tym zgadzam się, że lepiej jest przetransportować rannego od razu na najwyższy poziom, niż przeprowadzać ewakuację przez poziomy pośrednie.
Szpital, którego nie mamy, to jedna sprawa, a druga kwestia to dobór personelu. W gazetach do tej pory są ogłoszenia, że MON poszukuje lekarzy na misję. Dlaczego się nie zgłaszają?
- Od jakiegoś czasu następuje masowy odpływ lekarzy wojskowych do rezerwy. Kilka lat temu zlikwidowano Wojskową Akademię Medyczną, licząc na to, że przy jednoczesnej redukcji sił zbrojnych nie będzie potrzebnych tylu medyków. A jeśli już, to nie będzie problemu z naborem cywilnych lekarzy na kontrakty do wojska. Okazało się, że jest olbrzymi problem ze znalezieniem chętnych, dlatego że pensje w siłach zbrojnych są, jakie są. Nie da się znaleźć cywilnego lekarza, który przyjdzie do pracy za 2-2,5 tysiąca złotych do jednostki wojskowej ze świadomością, że za chwilę może być wysłany na wojnę do Iraku czy do Afganistanu.
I ile wtedy będzie zarabiał?
- Mniej niż szeregowy armii amerykańskiej. Na etacie kapitana czy majora są to kwoty na poziomie 5,5 tysiąca złotych plus pensja w kraju.
Jak za narażanie życia to nie za dużo.
- To pan powiedział. Ale jestem podobnego zdania. Z roku na rok problem z naborem lekarzy jest coraz większy, dziesiątki wakujących etatów w kraju, na które nie ma chętnych - to nie nastraja optymistycznie. Który dowódca jednostki wojskowej wypuści na wojnę jedynego lekarza, jeżeli nie ma pełnego zabezpieczenia medycznego w jednostce? Ilu lekarzy brakuje na misję afgańską?
- Nie mogę mówić o przyszłości, bo nabór ciągle trwa. Mogę powiedzieć o teraźniejszości, a ona jest taka, że w Bagram, w Polskim Kontyngencie Wojskowym, w którym pełniłem służbę, są trzy etaty lekarskie, z których skompletowaniem często są problemy. W czasie mojej zmiany też był kłopot z obsadą. Dopiero po kilku miesiącach przyjechał lekarz cywilny z tak zwanej łapanki. Ale nie wytrzymał trudów misji wojskowej.
Poza urazami są jeszcze miejscowe choroby.
- Ministerstwo Zdrowia w Afganistanie notuje ponad 500 tysięcy przypadków malarii rocznie. Pozarządowe organizacje międzynarodowe szacują liczbę zachorowań na poziomie nawet trzech milionów rocznie, również na wysokości powyżej dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza, co jest ewenementem na skalę światową.
Czy przed malarią można się zabezpieczyć?
- Tak. Stosowanie chemioprofilaktyki (leki doustne) i środków odstraszających owady (aerozole, kremy) z reguły pomaga. Obecnie nie mamy informacji o jakimkolwiek przypadku choroby wśród polskich żołnierzy. To dobra wiadomość, tym bardziej że w ostatnich latach na terenie Afganistanu wytworzyła się tak duża odporność zarodźców malarii, a więc tych drobnych mikroorganizmów, które wywołują chorobę, na leczenie chlorochiną (preparat arechin), że nastąpił znaczny wzrost zachorowań na jej postać złośliwą. W latach 80. malaria złośliwa (wywoływana przez Plasmodium falciparum) stanowiła zaledwie jeden procent wszystkich przypadków, w tej chwili jest ich już 20 procent. Druga choroba, o której musimy powiedzieć, to leiszmanioza, podobnie jak malaria przenoszona przez owady (muchówki z rodzaju Phlebotomus), która jest zdecydowanie większym zagrożeniem zdrowotnym dla naszych żołnierzy. Kabul jest obecnie największym rezerwuarem tej choroby na świecie. O ile w przypadku malarii mamy skuteczną chemioprofilaktykę
(malarone i lariam w tabletkach), o tyle jedyne dostępne skuteczne środki na leiszmaniozę to preparaty odstraszające owady.
A zagrożenia naturalne takie jak ukąszenia?
- To jest trudny temat. W Afganistanie mamy do czynienia z jadowitymi gadami, skorpionami, pająkami i wijami. Po ukąszeniu kobry indyjskiej w wyniku zaburzeń pracy mięśnia sercowego i porażenia mięśni oddechowych śmierć rzeczywiście może nastąpić w ciągu kwadransa.
Ale przecież są surowice?
- Hm, powiem tak - powinny być. Problemy z zapewnieniem odpowiedniego asortymentu surowic występują nie tylko u nas. Nawet w armii amerykańskiej nie widziałem, żeby pododdziały medyczne były wyposażone w surowice na wszystkie gatunki jadowitych gadów występujących w Afganistanie. Zresztą nie jest to takie proste, dlatego że nie ma jednej surowicy będącej panaceum na jad wszystkich gadów. Surowice wytwarza się pod kątem jadu danego gada. Jaką mamy gwarancję, że akurat ukąsił nas ten wąż, a nie inny?
Będziemy mieli te surowice czy nie?
- Jeśli nie będziemy w posiadaniu konkretnej surowicy, zwrócimy się z prośbą o nią do amerykańskiej służby zdrowia poziomu trzeciego. Dotychczas nie było z tym problemów. Tym bardziej że do ukąszeń dochodzi naprawdę sporadycznie.
Po naszej stronie jest nowoczesna medycyna, ale jak sobie bez tego radzą miejscowi?
- Teoretycznie jest pomoc humanitarna pozarządowych organizacji międzynarodowych, ale bardzo nieudolnie rozparcelowywana. Do tego dochodzi olbrzymia korupcja wśród urzędników afgańskich. Stąd też biedota "leczy się" sama. Widziałem opatrunki z bandaża i kurzego białka, które po ścięciu się "usztywniało" złamanie.
Najwyższa umieralność, najkrótsze życie, najbiedniejsze państwo. Dlaczego więc wszyscy tak walczą o ten Afganistan?
- Dlatego że jest to kraj mający ogromne znaczenie strategiczne. Tutaj w przyszłości ma powstać tranzyt olbrzymich złóż naturalnych z rejonu Morza Kaspijskiego. Ropa i gaz z Turkmenistanu będą gazociągami i ropociągami płynęły przez afgańskie ziemie.
O co więc walczymy: o wolność czy o ropę?
- Myślę, że pan zmierza do zadania pytania, czy powinniśmy tam jechać? Moim zdaniem powinniśmy uczestniczyć w misji afgańskiej jako wiarygodne państwo członek Paktu Północnoatlantyckiego, które bierze udział w zapewnieniu bezpieczeństwa i stabilizacji w kraju, gdzie panuje totalna anarchia, gdzie w chwili obecnej ukrywają się ludzie odpowiedzialni za największe zamachy terrorystyczne ostatnich lat na świecie. Z tego powodu powinniśmy brać udział w tej misji. Natomiast nie powinniśmy uczestniczyć w misji afgańskiej, jeżeli mielibyśmy tylko i wyłącznie realizować cele obcych mocarstw.
rozmawiał Juliusz Ćwieluch