Pobicie kobiety w Warszawie. Uwagę zwraca działanie policji
Wykrzykiwał w jej stronę wulgarne hasła, a potem uderzył w twarz. Zareagowała policja, jednak uznano, że ostatecznie z agresorem nie można nic zrobić. - Powiedzieli mi, że takie jest w Polsce prawo. Czyli że w Polsce można bić obce kobiety na ulicy? - pyta Diana, która wciąż odczuwa skutki ataku.
O sprawie Diany pisze "Gazeta Wyborcza". Kobieta pochodzi z Białorusi, ale w Polsce mieszka od 15 lat, obecnie w centrum Warszawy, przy ul. Poznańskiej. Jest brand managerem kilku modowych marek, a także wykładowczynią na Colegium Civitas. W ubiegły czwartek około 19.30 wyszła na spacer z psem.
Gdy mijała Skwer Batalionu AK "Zaremba-Piorun", zaczepił ją jadący na rowerze mężczyzna. Zaczęło się od ubliżania, a skończyło na ataku. Napastnik zszedł z roweru i uderzył Dianę w twarz. - Od razu zaczęło kręcić mi się w głowie, z nosa zaczęła lecieć krew - relacjonowała.
Na tym się jednak nie skończyło, agresor miał zamiar uderzyć po raz kolejny, jednak w międzyczasie interweniowali goście lokali znajdujących się przy miejscu zdarzenia. W okolicy przejeżdżał też patrol policji, który postanowił zareagować.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Najniższy stan Wisły w historii. Padł kolejny rekord
Ubliżał kobiecie i policjantom. Ci przekazali, że nie rozumieją
Jak podaje kobieta, napastnik miał przy sobie nóż, którym zaczął wymachiwać przy policjantach. Do tego wykrzykiwał w jej stronę wulgarne hasła oraz ubliżał policjantom po ukraińsku. Na pytanie skierowane do funkcjonariuszy, dlaczego nie reagują, przekazali oni, że nie znają tego języka.
Według relacji Diany, poinformowali także, że nie zrobią nic z agresorem, gdyż jest on trzeźwy, w związku z czym jedyną reakcją może być wystawienie mandatu za to, że nie jechał drogą rowerową.
- Spuścili mu powietrze z kół i puścili wolno. Powiedzieli mi, że takie jest w Polsce prawo. Czyli że w Polsce można bić obce kobiety na ulicy? - pytała kobieta.
Ofiara pojechała do szpitala. Potem poszła na komisariat
Dopiero wizyta na komisariacie przy ul. Wilczej następnego dnia przyniosła jakieś efekty. Wcześniej Diana udała się do szpitala z podejrzeniem złamanego nosa i wstrząśnienia mózgu. Gdy wieczorem odwiedziła komisariat, pozwolono jej złożyć zeznania, zrobiono zdjęcia i poproszono o nazwiska i numery telefonów do świadków.
- Policja nie wykonała żadnych ruchów w tej sprawie. Wszystko musiałam im dać - mówiła kobieta. Sam napastnik podał policjantom błędny adres swojego zamieszkania - Krochmalną 11, gdzie nie ma żadnych budynków mieszkalnych. - On krzyczał do mnie, że nic mu nie zrobią, że pracuje na budowie i nie ma pieniędzy - przekazywała kobieta.
"Nie było podstaw do zatrzymania mężczyzny"
Według rzecznika śródmiejskiej policji, Jakuba Pacyniaka, funkcjonariusze interweniujący na miejscu zdarzenia zachowali się poprawnie. - Policjanci sami zainteresowali się sprawą, patrolując okolicę, zauważyli sprzeczkę. Spisali zeznania obu stron, wezwali też ratowników medycznych - przekazał w rozmowie z "GW" rzecznik. - Poszkodowana nie wymagała hospitalizacji. Policjanci poinformowali kobietę, jakie kroki może dalej powziąć. Według polskiego prawa nie było podstaw do zatrzymania mężczyzny - poinformował również, dodając, że sprawa się toczy, a zajmuje się nią Wydział do Walki z Przestępczością Przeciwko Życiu i Zdrowiu.
Poszkodowana kobieta przebywa obecnie na zwolnieniu lekarskim. Czeka ją tomografia komputerowa mózgu. Wciąż odczuwa nudności i zawroty głowy.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
To nie pierwsza tego typu sytuacja. Niedawno, w sierpniu, głośno było o sprawie kobiety, która została zaatakowana o 5 rano w Warszawie, podczas oczekiwania na taksówkę. Wcześniej w lutym doszło do makabrycznego ataku na 25-letnią Lizawietę, którą w ciągu dnia napastnik zgwałcił, a następnie udusił. Kobieta zmarła kilka dni później.
Czytaj też:
Źródło: Gazeta Wyborcza