Armaty z emerytury
Powrót Joni Mitchell, czyli jak kawa pobudza do działania w sztuce
Firma Hear Music, która wystartowała jako przybudówka kawowej sieci Starbucks, jest wydawniczym domem emeryta. Tylko bez obrazy, bo to dom wyjątkowy. Do tej pory zasłynął wydaniem ostatniego albumu w dorobku Raya Charlesa i ściągnięciem pod swoje skrzydła Paula McCartneya.
I tę dobrą passę kontynuuje, bo bossom He-ar udało się namówić na powrót z muzycznej emerytury (oficjalnie ogłoszonej pięć lat temu, niejako w proteście przeciw plastikowej muzyce rządzonej przez komercyjny rynek) kanadyjską legendę Joni Mitchell. Jej nowy al-bum poznać trzeba, mimo że w pewnym sensie przehandlowuje tu kawowym globalistom ideały pokolenia lat 60. I nawet mimo tego, że Mitchell odgrzewa swój hit sprzed lat „Big Yellow Taxi”, a na otwarcie zestawu 10 utworów funduje instrumentalny kawałek pościelowego smooth jazzu na fortepian (Mitchell) i saksofon (Bob Shep-pard). Dalszych minusów jednak próżno tu szukać – artystka hipnotyzuje lekką i pozbawioną natręctwa aurą, potrafi nowoczesne połączyć ze staroświeckim, pisząc minimalistycznie i oryginalnie, bez żadnego wysiłku śpiewa-jąc, tworząc muzykę w sposób naturalny jak kiedyś. W żaden sposób też nie odnosi się do tego, że jest matką chrzestną i guru nowego folkowego pokolenia w Ameryce. Choć przecież twórczy gniew tej 63‑latki sprowokowało
dokładnie to samo co gniew jej dwudziestoletnich naśladowców – wojna z terroryzmem, zabawy w patrio-tów, machanie sztandarem. Takie nagrania jak ponura ballada „Bad Dreams”, staroświecko‑nowoczesne „Hana” przypominające nieco twórczość Laurie Anderson, meandrujące tytułowe „Shine” i adaptacja wiersza „If” Ru-dyarda Kiplinga na finał nie mają w sobie nic, ale to nic z kawy ļ la fast food i zostawiają słuchacza w zamyśleniu, działają zarazem jak dobry koncert, ciekawa rozmowa i mądra książka.
Bartek Chaciński
Joni Mitchell „Shine”, Hear Music, 46’56”, 58 zł
Pokój i spokój
W hotelowym romansie Kasi Cerekwickiej słychać zachowawczość – stały problem polskiego popu
To, co się dzieje za drzwiami pokojów hotelowych, może być pretekstem i do wszczęcia Marriott-gate, i do nagrania płyty. W „Pokoju 203” Kasi Cerekwickiej rozgrywa się jednak typowy romans. Ona go kocha, ale jest silna, więc w razie czego da sobie radę sama. Teksty mieszczą się w konwencji ustalonej przez popularne woka-listki r&b i przebojowego soulu. Na tle krajowej fali grafomanek Cerekwicka wypada jednak przyzwoicie, kle-jąc słowa bez bólu. Śpiewa równie sprawnie. Choć gdy zaczyna melorecytować (powinnam napisać „rapować”, ale ręka zadrżała), wypada już groteskowo. Tak czy inaczej, trzyma poziom, ba: robi wszystko, żeby go nie za-wyżyć. Na polskiej płycie nie może być zbyt światowo, bo nie docenią i oskarżą o ślepą pogoń za modami, więc tu poprawna produkcja wpisuje się w światowe trendy, ale wstrzemięźliwie. W efekcie powstaje zgrabny, tyle że drugoligowy album. Ale co nam po sprawnej drugiej lidze, gdy do tych powszechnie uznawanych za pierwszą wstyd się przyznać.
Angelika Kucińska
Kasia Cerekwicka „Pokój 203”, Sony BMG, 51’15’’, 32,50 zł
Cecilia? Maria?
Fascynujący hołd dla Marii Malibran na płycie Cecilii Bartoli
Była pierwszą wielką diwą epoki romantyzmu. Żyła szybko, intensywnie, pełną piersią. Zmarła w wieku zaledwie 28 lat. Maria Malibran (1808–1836), uwielbiana w Paryżu i we Włoszech, podbiła też Amerykę. Była muzą Rossi-niego i Belliniego. W życiu prywatnym – bezkompromisowa, porzuciła swego męża, o 28 lat starszego Euge`ne’a Malibrana, by związać się z belgijskim skrzypkiem Charles’em de Bériot, wywołując skandal obyczajowy. Dużo by opowiadać... Jej postać przypomina nowy album włoskiej śpiewaczki Cecilii Bartoli. To hołd dla hiszpańskiej artystki przed wypadającą w przyszłym roku 200. rocznicą jej urodzin. Fascynujący, bo Bartoli tropi Malibran w różnych miejscach jej zawodowej aktywności: w Londynie, Nowym Jorku, Paryżu, Brukseli, Neapolu, Mediola-nie. Śpiewa i te bardzo znane arie (między innymi z „Normy” i „Lunatyczki” Belliniego), i te dziś zapomniane („Clari” Halévy’ego), i te pisane przez jej ojca („El Poeta Calculista”). Słucha się tego z zapartym tchem, choć ide-alnie byłoby, gdyby jeszcze orkiestra
instrumentów dawnych La Scintilla potrafiła wykrzesać z siebie tyle samo ognia co solistka.
Jacek Hawryluk, Polskie Radio
Cecilia Bartoli „Maria”, Decca, 79’46’’, 162 zł (CD+DVD)
Liderka
Eliane Elias w Polsce zagra dla koneserów i zaśpiewa dla mas
Brazylijka Eliane Elias, niegdyś uznana za jazzowe wunderkind, dzisiaj jest już jedną z najważniejszych dam świa-towego jazzu. Grywała między innymi z Michaelem Breckerem, współtworzyła legendarne Steps Ahead. I zjednała sobie uznanie zarówno komercyjnego przemysłu muzycznego, wyrażone licznymi nominacjami do nagrody Grammy, jak i grona krytyków, które w latach 90. bez wahania przyznawało jej laury jazzowej artystki roku. O ile jednak w pamięci koneserów zapisała się jako wirtuoz fortepianu i liderka własnych formacji, o tyle szerszemu gronu słuchaczy objawiała się jako stylowa wokalistka, która od czasu nagrania płyty poświęconej muzyce Antonia Carlosa Jobima (wciąż chętnie kupowanej) regularnie sięga po repertuar wokalny. Niewątpliwie w znacznej mierze wypełni on warszawski koncert Elias. Towarzyszyć jej będą grający na kontrabasie Marc Johnson i perkusista Sa-toshi Take-ishi – muzycy od lat wchodzący w skład jej tria.
Maciej Karłowski
Eliane Elias Trio– 10.11 Warszawa, Filharmonia Narodowa
Beirut w Paryżu
Zamiast pijanych Bałkanów – Francja w odcieniach sepii
Amerykanin Zach Condon, twórca projektu Beirut, porzucił młodzieńczą fascynację Bałkanami dla Francji, a swój dom w Nowym Meksyku – dla Paryża. I oddał serce powojennej piosence francuskiej, na czele z twórczością Jacques’a Brela. Poszczególne utwory to wspomnienia kolejnych miast Francji. W ciągu kilkunastu miesięcy, które upłynęły od debiutu „Gulag Orkestar”, Beirut z jednoosobowego projektu utalentowanego dwudziestolatka prze-istoczył się w pełnowartościową orkiestrę. Ślady amatorszczyzny zniknęły: instrumenty dęte nie są już tak pijane jak kiedyś, partie skrzypiec zaaranżował profesjonalista. W centrum są pianino i akordeon, więc efekt skojarzy się raczej ze ścieżką dźwiękową „Amelii” niż z filmami Kusturicy. I wbrew wszelkim standardom muzycznym tym, czego brakuje tu najbardziej, jest właśnie owa niedoskonałość wykonawcza, cygańskie bujanie się na granicy harmonii.
Mariusz Herma
Beirut, „The Flying-Club Cup”, 4AD, 38’40”, 59,90 zł