Anioł w kapitańskim mundurze - pomagała rannym polskim żołnierzom
- Nigdy nie zapomnę, gdy wybudzeni z narkozy uświadamiali sobie nagle, że nie mają nogi czy ręki lub są sparaliżowani. To był dramat. Widziałam, jak silni, młodzi mężczyźni płakali. Starałam się ich pocieszać - mówi kapitan armii USA Barbara K. Bujak, która pracowała jako fizjoterapeutka w szpitalu wojskowym amerykańskiej bazy w Ramstein w Niemczech, gdzie trafiali też polscy żołnierze ranni na misjach. O trudnej roli anioła, służbie w wojsku i tęsknocie za ojczyzną rozmawiała z Bogusławem Politowskim z "Polski Zbrojnej".
"Polska Zbrojna": Wielu polskich żołnierzy i weteranów twierdzi, że jest pani aniołem.
- Nic podobnego. Nie jestem żadnym ciałem astralnym. Choć któremuś z nich w malignie mogłam się wydawać kimś nie z tego świata... Kiedyś na przykład przez cztery tygodnie opiekowałam się ciężko rannym żołnierzem. Gdy już wydobrzał, okazało się, że z tego okresu pamięta jedynie ostatni tydzień.
Zatem jak to wszystko się zaczęło?
Jestem fizjoterapeutką. Od 2007 do 2011 roku pracowałam w Regionalnym Centrum Medycznym w Landstuhl - bardziej znanym jako amerykański szpital wojskowy w Ramstein na terenie Niemiec. Kiedyś dowiedziałam się, że leczeni są u nas Polacy. Poszłam w odwiedziny. Od tamtej pory zaczęłam bywać u nich codziennie. Później przywożono następnych... Kiedyś policzyłam, że dobrze poznałam prawie pięćdziesięciu polskich żołnierzy. Około trzydziestu z nich utrzymuje ze mną kontakty do dzisiaj.
Z racji pełnionych funkcji rehabilitowała ich pani, ale nie tylko...
Starałam się pomagać we wszystkim tak, jak mogłam. Byłam ich tłumaczem, pocieszycielką, czasami powierniczką i psychologiem. Robiłam im zakupy, załatwiałam różne sprawy administracyjne. Pomagałam ich najbliższym, którzy przyjeżdżali w odwiedziny. Lubiłam to robić. To była dla mnie przyjemność. Byłam zaszczycona, że mogę nieść pomoc dzielnym ludziom z mojej ojczyzny.
Ale początki tych znajomości bywały czasami trudne…
Trafiali do nas pacjenci w różnym stanie. Czasami byli nieprzytomni. Wybudzali się w całkiem obcym miejscu. Często nie rozumieli, co ludzie do nich mówią. Gdy nagle usłyszeli, że ktoś w stroju medyka mówi do nich po polsku, to się uspokajali. Przesiadywałam w szpitalnych oddziałach nawet do późnej nocy. Byłam z przebywającymi tam żołnierzami w czasie świąt Wielkanocy i Bożego Narodzenia. Przychodziłam do nich przed pracą zapytać, czy czegoś nie potrzebują. Proszono mnie, abym uczestniczyła w codziennych obchodach lekarskich. Byłam do dyspozycji, gdy potrzebowali mnie lekarze lub pielęgniarki.
Bywało, że musiała pani stawać się psychologiem...
W tym szpitalu nie było psychiatry czy psychologa mówiącego po polsku. Zdarzało się, że byłam pierwszą osobą, z którą żołnierze mogli porozmawiać w tych najtrudniejszych dla nich chwilach. Nigdy nie zapomnę, gdy wybudzeni z narkozy uświadamiali sobie nagle, że nie mają nogi czy ręki lub są sparaliżowani. To był dramat. Widziałam, jak silni, młodzi mężczyźni płakali. Starałam się ich pocieszać, tłumaczyłam, że z tym można żyć, że nic się nie skończyło. Nie jestem z wykształcenia psychologiem. Moja pomoc była więc bardziej matkowaniem, siostrzanym pocieszaniem niż terapią. Ale, o dziwo, przynosiła efekty. Podobno polscy żołnierze mieli w tym szpitalu doskonałą opiekę?
Byli traktowani dokładnie tak samo jak pacjenci amerykańscy. Otrzymywali opiekę i leczenie na takim samym poziomie. Jednakowo odnosiły się do nich różne organizacje charytatywne i fundacje pomagające rannym z armii USA. Polacy dostawali takie same szpitalne wyposażenie i rzeczy do użytku osobistego oraz różne prezenty.
Jakimi byli pacjentami?
Lekarze i pielęgniarki widzieli różnicę pomiędzy polskimi i amerykańskimi rannymi. Ranni Polacy unikali na przykład zażywania bez potrzeby zbyt wielu leków przeciwbólowych. Cierpieli, ale byli ostrożni, aby przypadkiem się od nich nie uzależnić. Personel lubił Polaków, bo mniej narzekali i bardziej niż żołnierze innych nacji potrafili być wdzięczni za okazaną pomoc. Mimo cierpień często się uśmiechali.
Etap służby w Europie dobiegł końca. Co pani robi teraz?
Nadal służę w wojsku. Rok temu skończył mi się siedmioletni kontrakt, ale zdecydowałam się zostać w armii dłużej. Obecnie pracuję w Fort Myer (stan Wirginia), blisko Waszyngtonu i znanego cmentarza wojskowego Arlington. Jestem fizjoterapeutką w wojskowej klinice.
Zaproszenie do Polski na obchody Dnia Weterana było niespodzianką?
Bardzo się z niego ucieszyłam. Bez problemu otrzymałam od przełożonych zgodę na wyjazd. Kilka dni później kupiłam bilet. W Polsce spędziłam cały tydzień.
Leciała pani za własne pieniądze?
Oczywiście. Gdyby nawet organizatorzy ufundowali mi przelot, nie mogłabym z tego skorzystać. Jako oficer armii amerykańskiej nie mogłabym tego zaakceptować.
Warto było wydać pieniądze i przyjechać?
Oczywiście. To było dla mnie olbrzymie przeżycie i wyróżnienie za to, co robiłam w Niemczech. Ze wzruszeniem witałam się z żołnierzami, którzy są obecnie w znacznie lepszym stanie zdrowia niż wtedy, gdy widziałam ich ostatnio. Niektórzy w zadziwiający wręcz sposób odzyskali sprawność.
Jak trafiła pani do armii naszych sojuszników zza oceanu?
W Stanach Zjednoczonych jestem od 18 lat. Mam polskie korzenie i znam język polski. Z okolic Tarnowa wyjechałam za ocean, gdy miałam 11 lat. Kiedy studiowałam rehabilitację, złożyłam podanie do szkoły wojskowej. Zostałam przyjęta.
Pytał Bogusław Politowski, "Polska Zbrojna"
WP Wiadomości na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski