Andrzej Poczobut. "Lepiej siedzieć w więzieniu, niż się szmacić przed reżimem"
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Oksana Poczobut nie rozumie, dlaczego jej mąż zamiast biletu w jedną stronę do Polski wybrał dwanaście lat białoruskiego więzienia. Andrzej Poczobut, korespondent polskich mediów na Białorusi, napisał jej zza krat, że każdy wyrok kiedyś się skończy, a gdyby w taki sposób wyjechał, to już na zawsze.
Materiał publikujemy w ramach #UwolnićPoczobuta - wspólnej akcji redakcji: Wirtualnej Polski, Polityki, TVN24 i Faktów TVN, Radia Zet, Newsweek.pl, Rzeczpospolitej, OKO.Press, Onetu, Tygodnika Podhalańskiego oraz magazynu Press i Press.pl.
Zobacz także
Nary. Słownik języka polskiego tak tłumaczy to słowo: "prymitywne łóżko do spania; prycza". Ale na Białorusi nary w aresztach wyglądają inaczej. W celach znajdują się podwyższenia zrobione z desek - i tam aresztanci spędzają czas. Śpią, siedzą, jedzą. Do więzienia trafia się na dłużej i przynajmniej dostaje się jakieś łóżko. Nie jest to żaden luksus, ale zawsze to miejsce do spania. Tymczasem kara aresztu trwa tydzień, czasem dwa, a zamiast łóżek są właśnie nary.
Do takiego aresztu Andrzej Poczobut trafił w 2006 roku. Był w Mińsku, by jako nowy współpracownik "Gazety Wyborczej" opisywać wybory prezydenckie, gdy zwinęło go KGB i oznajmiło, że właśnie powinien być na przesłuchaniu w Grodnie.
Gdy go tam przewieziono, okazało się, że przeklinał. I za to otrzymał karę dziesięciu dni za kratkami. Była to wówczas metoda powszechnie stosowana wobec opozycjonistów, niezależnych dziennikarzy oraz działaczy Związku Polaków na Białorusi. Zazwyczaj dwóch milicjantów zeznawało w sądzie, że oskarżony szedł ulicą i klął. A to jest zabronione. Sąd oczywiście dawał wiarę, bo komu wierzyć, jak nie milicji?
GRODNO, PUNK ROCK I ARMIA KRAJOWA
Kiedy szliśmy z Andrzejem ulicą Elizy Orzeszkowej w Grodnie, po białorusku "wulicą Ażeszka", pokazywał ręką w prawo: tu, przy Akademickiej, miał mieszkanie Benedykt Serafin, faktyczny dowódca obrony Grodna przed Sowietami we wrześniu 1939 roku, ale tego domu już nie ma, choć istnieje ogród zoologiczny, na który był widok z okien jego mieszkania. Poczobut jest jednym z tych, którzy doskonale znają się na dziejach miasta.
Na płoszczy Lenina, dawniej placu Tyzenhauza, stoi pomnik wodza rewolucji. Tu niewiele się zmieniło od czasów ZSRR. Dla Alaksandra Łukaszenki historia Białorusi jest tak naprawdę historią Białoruskiej SRR. To, co było wcześniej, nie ma znaczenia lub jest czymś złym. Polska w okresie międzywojennym była okupantem, a 17 września Armia Czerwona wyzwoliła zachodnią Białoruś.
Ale dla Poczobuta bohaterem jest Benedykt Serafin. Bohaterem jest generał Mikołaj Sulewski, naczelnik Samoobrony Grodzieńskiej, powstałej 12 listopada 1918 roku, a nie nacierający wówczas od wschodu bolszewicy. Bohaterami są żołnierze Armii Krajowej, walczący z Niemcami podczas wojny.
- Potrafi całymi godzinami opowiadać o historii, dużo się uczył i wiele wie o AK - mówi jego żona Oksana.
Dla Andrzeja Poczobuta, jak dla każdego obywatela Białorusi, kluczowe są dwie daty. Pierwszą jest grudzień 1991 roku i rozpad Związku Radzieckiego. Andrzej miał wtedy osiemnaście lat. Dla niego, tak jak dla milionów ludzi, świat zmienił się całkowicie.
- Został wtedy muzykiem punkrockowym. Grał w zespole razem ze swoim młodszym bratem - mówi inny polski dziennikarz i działacz ZPB Andrzej Pisalnik.
TRZY DATY ZAMIAST DWÓCH
Wydawało się, że nowo powstałe państwo pójdzie w kierunku demokracji, Europy, szeroko rozumianego Zachodu. Tak się jednak nie stało, bo w lipcu 1994 roku na prezydenta został wybrany Alaksandr Łukaszenka. To druga z kluczowych dat historii najnowszej. Było to niedługo po dwudziestych pierwszych urodzinach Andrzeja Poczobuta. Jest czymś niesamowitym, że Łukaszenka rządzi już przez ponad połowę jego życia.
Są na Białorusi ludzie młodzi, którzy nie znają innego szefa państwa, bo Alaksandr Ryhorawicz wydaje się wiecznym przywódcą. Tyle że Andrzej widział, jak po trochu rozpływa się białoruska demokracja. Jak w 1996 roku Rada Najwyższa zostaje rozpędzona i zastąpiona przez dwuizbową strukturę kontrolowaną przez szefa państwa. Jak przywracane są komunistyczne symbole, a sowieckie rozumienie historii wraca do łask. Jak stopniowo likwidowane są wolne media i opozycja.
Ale dla Andrzeja znaczenie ma jeszcze jedna data: lato 2005 roku, kiedy doszło do szturmu milicji na Dom Polski w Grodnie, samotny budynek na rogu ulic Dzierżyńskiego i 17 Września. Andżelika Borys i inni działacze Związku Polaków na Białorusi trafili do aresztów, a władze zorganizowały antyzjazd, tym razem w Wołkowysku. Delegaci, którzy niekoniecznie nawet znali język polski i nie potrafili się przeżegnać po katolicku podczas przedzjazdowej mszy, "wybrali" lojalne władze ZPB, z zasłużonym skądinąd działaczem tej organizacji Józefem Łucznikiem na czele, zapewne zmuszonym do przyjęcia tej funkcji.
Dla tych ludzi ZPB, którzy chcieli działać w naprawdę niezależnej organizacji - a więc i dla Andrzeja Poczobuta - oznaczało to początek bardzo trudnego czasu.
17 stycznia 2009 roku Józef Łucznik zaprosił Andżelikę Borys na rozmowę. Przyszłość polskiej organizacji wyglądała niejasno, ale wciąż była nadzieja, że władze cofną się o krok, zgodzą się na funkcjonowanie niezależnej, nieangażującej się w politykę organizacji. Pod Dom Polski przyszło wówczas kilkaset osób, działaczy ZPB.
Józef Łucznik wyjrzał przez drzwi i oznajmił, że z tłumem rozmawiać nie będzie. Skoro tak, wszyscy się rozeszli. Ale na tym sprawa się nie zakończyła, bo do akcji ruszyła prokuratura. Ustalono, że przed Domem Polskim zorganizowano nielegalny wiec. Świadkowie oskarżenia - czterej oficerowie milicji i urzędnik władz miejskich - wskazali głównego winnego. Okazało się, że organizatorem wiecu był nie kto inny, jak Andrzej Poczobut.
- Oczywiście, że nie był organizatorem, bo i przecież żadnego wiecu nikt nie planował - opowiada Jan Roman, polski dziennikarz z Grodna. - Wszystko odbyło się bardzo spokojnie. Ale z punktu widzenia milicji musiał być jakiś organizator nielegalnego zgromadzenia, więc padło na niego - wskazuje.
ZNIEWAŻENIE PREZYDENTA
W marcu 2009 roku sąd skazał Andrzeja na karę grzywny w wysokości 525 tysięcy ówczesnych rubli białoruskich, co stanowiło równowartość 620 złotych. Poczobut jednak dalej działał w nielegalnej organizacji. Co gorsza, został korespondentem "Gazety Wyborczej". Jednym z dwóch polskich dziennikarzy w Grodnie obok Andrzeja Pisalnika, piszącego wówczas dla "Rzeczpospolitej".
To zwróciło na niego uwagę władz. W 2011 roku uznały one, że z Poczobutem trzeba się rozprawić. Podstawowy zarzut prokuratury dotyczył popełnienia przestępstwa znieważenia Łukaszenki. W artykułach dla "Gazety Wyborczej", na swoim blogu oraz w artykułach dla "Biełorusskiego partizana" Andrzej nazywał go dyktatorem. Pisał też, że wybory na Białorusi są fałszowane. Prokuratura wnioskowała o trzy lata kolonii karnej. Trafił do aresztu.
- Próbowali mnie złamać, ale dosyć prymitywnie. Wsadzali mi na przykład do cel agentów. Siedzi ze mną facet i zaczyna nagle doradzać, że przecież mogę łatwo wyjść. Nie było trudno domyślić się, o co chodzi. Albo prokurator opowiadał mi o blogerze z Lidy, który pisał krytycznie w internecie o przewodniczącym rejonu. Chłopak poprosił o przebaczenie i umorzyli sprawę. Jasno zaznaczyłem, że nie będę się kajał, bo nie popełniłem przestępstwa. Musieli zrozumieć, że mnie nie złamią - opowiadał później "Wyborczej".
Ostatecznie sąd skazał Andrzeja na trzy lata więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Względnie łagodny wyrok był zapewne spowodowany efektem międzynarodowych protestów. Uwolnienia Poczobuta domagali się: ówczesna szefowa unijnej dyplomacji Catherine Ashton, przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek, ministrowie spraw zagranicznych Czech, Niemiec i Szwecji.
Wyszedł po dziewięćdziesięciu jeden dniach aresztu, pokazując palcami znak zwycięstwa czekającej na niego przed sądem grupie Polaków.
- To jest wynik presji na reżim Alaksandra Łukaszenki, bo Alaksandr Łukaszenka rozumie tylko siłę. Będę nadal pisał. Wyrok nie wpływa w żaden sposób na moje działania - tłumaczył czekającym na niego dziennikarzom. Trzymał na rękach kilkumiesięcznego syna i mówił dalej. Mówił coraz głośniej, bo zebrani wokół ludzie klaskali, skandowali jego nazwisko i śpiewali piosenki.
- Ani przez chwilę nie wątpiłem w to, co robiłem. Myślę, że dzięki temu przetrwałem. Kiedy przychodzono do mnie do celi, mówiono, że mogę w każdej chwili wyjść, jeśli pokajam się przed Łukaszenką. Dzięki temu mogłem powiedzieć, że wolę siedzieć w więzieniu, niż się szmacić przed reżimem.
Obok stały jego żona i córka w czerwonej koszulce z napisem "wolność" po białorusku. Obie rozemocjonowane.
- Z początku w ogóle nie zanotowałam, że to kara w zawieszeniu. Potem już nawet nie słyszałam, jak sędzia mówił, że oddają nam wszystkie trzy komputery, DVD mojej córki i pralkę - mówiła Oksana Poczobut z promiennym uśmiechem na twarzy.
280 ZNAKÓW DO WIĘZIENIA
A potem nadszedł 2020 rok i kolejne wybory prezydenckie.
Najważniejszym miejscem, w którym Andrzej Poczobut dzielił się swymi poglądami i emocjami, stał się Twitter. Stopniowo na koncie Andrzeja pojawiało się coraz więcej informacji o sytuacji Polaków na Białorusi i napięciach w stosunkach dwustronnych.
7 lutego: "#Białoruś domaga się ekstradycji z Polski Sciapana Puciły i Ramana Pratasiewicza, twórców bloga »Nexta«. Niezrozumiałe, jak Polska ma wydać Pratasiewicza, jeżeli ten teraz mieszka w innym państwie? BY służby muszą być wyjątkowo słabo poinformowane, jeżeli zaliczają takie wpadki #KGB".
25 lutego: "Służba prasowa Łukaszenki proponuje głosowanie na swoim [koncie na] Telegramie: wybór daty dla nowego święta, »Dnia Jedności«. Albo 17 września, albo 14 listopada (uchwalenie przyłączenia wschodnich terenów II RP do BSRR - przyp. red.). Nowe święto będzie miało wyraźnie antypolski wydźwięk".
24 marca 2021 roku ukazał się ostatni tweet Andrzeja Poczobuta:
"Polskie partie powinny mieć wspólną, długofalową politykę wspierania zagrożonej na Białorusi represjami polskości. To jest sprawa ponad podziałami!".
Dzień później został zatrzymany.
UPARTY WRÓG REŻIMU, CZYLI "EKSTREMISTA"
Co prawda nie potraktowano go jak wcześniej Jana Romana, któremu milicjanci wybili cztery zęby i złamali rękę, ale za to, podobnie jak Andżelikę Borys, oskarżono go o sianie nienawiści i propagowanie faszyzmu.
Od redakcji: Andrzej Poczobut jest oskarżony z artykułu 130 białoruskiego kodeksu karnego o "umyślne działania mające na celu podżeganie do nienawiści narodowej i religijnej oraz niezgody na podstawie przynależności narodowej, religijnej, językowej i innej, a także rehabilitację nazizmu popełnioną przez grupę osób". Grozi mu za to od pięciu do dwunastu lat pozbawienia wolności.
Wkrótce Poczobut został uznany za ekstremistę, co oznaczało nasilenie kontroli w areszcie. Odmówił przyjęcia biletu w jedną stronę do Polski.
- Nie wiem, czemu tak zdecydował, bo nie rozumiem, jak można wybrać dwanaście lat białoruskiego więzienia. Pisał, że każdy wyrok kiedyś się skończy, a gdyby w taki sposób wyjechał do Polski, to już na zawsze. Nie może dogadać się ze swoim sumieniem - mówi Oksana Poczobut.
Męża opisuje jako osobę upartą i pryncypialną.
- Zawsze jest wobec siebie surowy i wymagający. Dla innych jest łagodny i protekcjonalny, ale nie toleruje podłości. Często powtarza: "jeżeli można komuś pomóc, trzeba pomóc". Zawsze taki był, odkąd go pamiętam - opowiada.
Jak podkreśla, jest bardzo przywiązany do Grodzieńszczyzny. - Nie interesują go podróże. Zawsze mówi: "u nas jest najlepiej, nie widzieliśmy tu jeszcze wszystkiego". Ze wszystkich naszych letnich wyjazdów ulubiony jest ten z namiotem w lesie. Często mnie pytają, czy z takim mężem jest trudno. Właściwie odpowiedź jest bardzo prosta. Nie wyobrażam sobie, jak mogłoby być inaczej. Życie z osobą uczciwą i odważną nie jest takie trudne - uśmiecha się.
Gdy kończyłem ten tekst, pojawiła się informacja, że Andrzej zaraził się w areszcie koronawirusem. A przecież już dużo wcześniej mógł wyjechać do Polski, dostać polskie obywatelstwo, wybrać łatwiejsze życie. Wybrał inaczej.
Od redakcji: 25 sierpnia 2021 roku Centrum Obrony Praw Człowieka Wiosna poinformowało o przedłużeniu aresztu dla Andrzeja Poczobuta o kolejne trzy miesiące.
Powyższy tekst Piotra Kościńskiego jest fragmentem rozdziału książki "Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki" pod redakcją Arlety Bojke i Michała Potockiego, wydanej nakładem Wydawnictwa Adam Marszałek. To zbiór 20 reportaży o losach białoruskich dziennikarzy, napisanych przez ich 29 kolegów i koleżanek z różnych polskich mediów. Wszystkie dochody z książki zostaną przeznaczone na pomoc białoruskim niezależnym mediom. Skróty, tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji Magazynu WP.
CZYTAJ WIĘCEJ O => PROJEKCIE "PARTYZANCI"
Piotr Kościński, autor tekstu o Andrzeju Poczobucie, pisze dla Magazynu WP:
Znam Andrzeja Poczobuta od lat. Pierwsze, co przychodzi do głowy, gdy o nim myślę, to "znakomity, sprawny dziennikarz". Ale zarazem kresowy Polak z krwi i kości, zainteresowany historią Grodna i Grodzieńszczyzny, potrafiący żywo opowiedzieć o losach miasta.
Ale znam go też jako działacza Związku Polaków na Białorusi. I z obu tych ról moim zdaniem wywiązywał się bardzo dobrze.
Niestety Alaksandr Łukaszenka, chcąc utrzymać się przy władzy, postanowił zdławić nie tylko protesty społeczne, ale także wszelkie potencjalne zagrożenia. Takimi potencjalnymi zagrożeniami są role, które pełnił Andrzej Poczobut.
Dziennikarze niezależni mają na Białorusi ogromne problemy. A polskość jest tam tłamszona niemalże tak, jak w czasach Związku Sowieckiego. W kraju nie ma ani jednej gazety czy czasopisma w języku polskim. Szkoły polskie są likwidowane, ograniczana jest działalność społeczna i kulturalna.
Tak naprawdę Andrzej Poczobut, siedzący w areszcie pod absurdalnymi zarzutami siania nienawiści, znalazł się tam za to, że robił rzeczy po prostu dobre - ale niewygodne dla Łukaszenki i jego współpracowników. Białoruś niepodległa, szanująca prawa człowieka - w tym prawa Polaków do własnego szkolnictwa, mediów, kultywowania kultury - jest z punktu widzenia mieszkających tam Polaków kluczowa.
Między Polakami i Białorusinami nigdy w historii 30 lat istnienia niepodległego państwa białoruskiego nie dochodziło do poważniejszych konfliktów na tle narodowościowym. Natomiast Łukaszenka obrał sobie Polskę za wroga, a Polaków na Białorusi uznał za piątą kolumnę. Nic dziwnego, że w zdecydowanej większości nie mogą go poprzeć.
Niedawno na spotkaniu ktoś zapytał mnie, jak pomóc Andrzejowi. Moja odpowiedź była taka, że oczywiście można mu próbować pomagać w rozmaity sposób indywidualnie, ale tylko zmiana polityczna na Białorusi spowoduje, że on i inni dziennikarze będą bez przeszkód wypełniać swoje role.