Amerykańska "Szkoła Tortur" kształciła przyszłych dyktatorów i dowódców szwadronów śmierci
Aż 10 z 12 dowódców kierujących rzezią w El Mozote było absolwentami położonej w Panamie Szkoły Ameryk - utworzonego przez USA ośrodka treningowego dla mundurowych z całej półkuli. Lista wywodzących się z stamtąd zbrodniarzy jest wszakże znacznie dłuższa. Na zajęcia do nazywanej często "Szkołą Tortur" akademii uczęszczało m.in. 10 przyszłych latynoskich dyktatorów, a także szefowie gwatemalskiego wywiadu wojskowego D-2, morderczego Batalionu 3-16 z Hondurasu i peruwiańskiego szwadronu Grupo Colina - pisze Michał Staniul w artykule dla WP.
Rozkaz padł późnym wieczorem w środę. Nie ubierano go w piękne, rozmydlające słowa, nie sięgano po wytrychy dwuznaczności. Wszystko było precyzyjnie określone, żadnych domysłów: wyeliminować elementy wywrotowe. Świadków nie zostawiać.
Każdy wiedział, o co chodzi. Kiedy zapytano, czy ktoś się sprzeciwia, w sali zapanowała cisza.
Parę godzin później, pod osłoną czwartkowej nocy, 26 żołnierzy elitarnego batalionu Atlacatl otoczyło skromny dom na terenie kampusu Uniwersytetu Środkowoamerykańskiego (UCA). Gdy załomotali w drzwi, mieszkający w nim jezuiccy księża od razu wpuścili ich do środka. Paręnaście minut później cała szóstka leżała z przestrzelonymi głowami w ogrodzie.
Komandosi weszli do budynku jeszcze raz. Chodzili od pokoju do pokoju, otwierali szafy, zaglądali pod łóżka. W końcu w małym pomieszczeniu obok jadalni znaleźli jeszcze dwie osoby: gosposię duchownych i jej nastoletnią córkę. Nie okazali im żadnej litości.
Rankiem 16 listopada 1989 roku o masakrze wiedział już cały San Salwador. Miasto było przywykłe do krwi, nie dziwiły go też zabójstwa popełniane przez ludzi w mundurach - wojna domowa między wojskową dyktaturą i lewicowymi partyzantami Frontu Wyzwolenia Narodowego im. Farabunda Martíego (FMLN) trwała od dekady. Organizowane przez juntę szwadrony śmierci zdążyły zamordować tysiące cywilów oskarżanych o sprzyjanie "komunistom", w tym arcybiskupa Oscara Romero i cztery amerykańskie zakonnice. W obliczu rozpoczętej parę tygodni wcześniej ofensywy rebeliantów wydawało się jasne, że reżim prędzej czy później znowu wypuści swoje psy. Tak zuchwała zbrodnia zmieniła jednak wszystko.
Escuadrones de la muerte
Pod koniec lat 50. prawicowy rząd w Bogocie zwrócił się do Waszyngtonu o pomoc. Chodziło o poradę: na kolumbijskiej wsi zaczynało raczkować powstanie, a Partia Konserwatywna nie była pewna, jak sobie z nim poradzić. Co gorsza, wśród chłopów coraz częściej pojawiali się ludzie z marksistowskimi hasłami na ustach.
Amerykanie podeszli do tematu bardzo poważnie - Fidel Castro i jego czerwoni towarzysze wszak dopiero co przejęli władzę na Kubie. Stany nie chciały powtórki w kolejnym kraju półkuli zachodniej.
Batalion Atlacatl podczas uroczystości rozwiązania jednostki, 8 grudnia 1992 r. fot. AFP
W ciągu dwóch lat Biały Dom wysłał do Kolumbii trzy zespoły ekspertów do spraw bezpieczeństwa. Ostatnim kierował sam generał William P. Yarborough, szef Centrum Szkolenia Sił Specjalnych i twórca współczesnych Zielonych Beretów. W przygotowanym przez siebie raporcie polecił stworzenie nieformalnych oddziałów, które w razie potrzeby "przeprowadzałyby działania paramilitarne, sabotażowe i terrorystyczne przeciwko znanym orędownikom komunizmu". Jak dodał, "USA powinny wesprzeć powstanie takich jednostek".
W praktyce, Yarborough proponował utworzenie specjalnie przygotowanych szwadronów śmierć do eliminowania "elementów wywrotowych". W przeciwieństwie do normalnych jednostek, nowych formacji nie ograniczałyby tradycyjne hierarchie, zasady i prawa. W walce z komunizmem, jak rozumowano w Pentagonie, liczyła się przede wszystkim skuteczność.
Opracowana przez Yarborough doktryna przyjęła się wkrótce w wielu sprzymierzonych z USA krajach Ameryki Południowej, m.in. Kolumbii, Peru, Argentynie i Urugwaju. Najmocniejsze piętno odcisnęła jednak nieco dalej na północ.
Prewencja
Pierwsza grupa Zielonych Beretów dotarła do Salwadoru w 1963 roku. Komandosi mieli pomóc tamtejszemu rządowi w wyszkoleniu tzw. Organizacji Demokratyczno-Narodowej (ORDEN) - paramilitarnej bojówki używanej do zastraszania buntujących się salwadorskich chłopów.
Salwadorem - podobnie jak okolicznymi państwami - władała wojskowo-oligarchiczna koteria, która panicznie bała się ludowego powstania. Od czasów rewolucji na Kubie Stany Zjednoczone obsesyjnie wypatrywały z kolei najmniejszych choćby śladów komunizmu w swojej strefie wpływów. Waszyngton i San Salwador bez problemów znalazły więc wspólny język. Do końca zimnej wojny latynoskie państewko otrzymywało od USA pomoc wojskową sięgającą niekiedy 500 mln dolarów rocznie.
Początkowo członkowie ORDEN zajmowali się przede wszystkim rekrutowaniem donosicieli oraz skrytobójczym likwidowaniem dysydentów. W latach 70. ich metody uległy znacznej radykalizacji: informacje zdobywali głównie poprzez tortury, a zmasakrowane ciała pojmanych aktywistów regularnie wyrzucali jako przestrogę na środku wiosek i miasteczek. W 1978 roku salwadorscy obrońcy praw człowieka udokumentowali blisko 700 politycznych morderstw, w następnym - prawie 1800. Za większością miała stać ORDEN.
Organizacja cieszyła się tak potworną sławą, że pod koniec dekady władze w San Salwadorze postanowiły ją rozwiązać. Odwilż trwała jednak krótko. Gdy rebelianci MLN chwycili za broń, wojskowi wskrzesili brutalną bojówkę nadając jej jedynie nową nazwę. Już w maju 1980 roku paramilitares wzięli udział w masakrze 600 chłopów nad rzeką Sumpul. Półtora roku później ponad 800 cywilów zginęło w trakcie trzydniowej rzezi w wiosce El Mozote. Zbrodni dokonali żołnierze wyszkolonego w amerykańskim Fort Bragg batalionu Atlactl - antypowstańczej jednostki szybkiego reagowania, która w kolejnych latach wielokrotnie wcielała się w rolę typowego szwadronu śmierci.
Aż 10 z 12 dowódców kierujących akcją w El Mozote było absolwentami położonej w Panamie Szkoły Ameryk - utworzonego przez USA ośrodka treningowego dla mundurowych z całej półkuli. Lista wywodzących się z stamtąd zbrodniarzy jest wszakże znacznie dłuższa. Na zajęcia do nazywanej często "Szkołą Tortur" akademii uczęszczało m.in. 10 przyszłych latynoskich dyktatorów, a także szefowie gwatemalskiego wywiadu wojskowego D-2, morderczego Batalionu 3-16 z Hondurasu i peruwiańskiego szwadronu Grupo Colina.
Rykoszet
Jezuici, którzy zginęli na kampusie Uniwersytetu Środkowoamerykańskiego, byli nie tylko popularnymi w Salwadorze duchownymi, ale i znanymi na świecie badaczami nauk humanistycznych. Wszyscy wykładali na UCA, a o. Ignacio Ellacuria pełnił funkcję rektora tej uczelni. Wszyscy z wyjątkiem jednego byli też obywatelami Hiszpanii. Od lat mówili o potrzebie zakończenia wojny domowej i oferowali mediację w rozmowach z FMLN. W oczach dyktatury czyniło ich to zdrajcami.
Zabójstwo szanowanych księży - a także wyjątkowo niewiarygodna próba zrzucenia winy na rebeliantów - wywołały spore poruszenie zachodniej opinii publicznej. Hiszpańska prasa i rząd w Madrycie kipiały ze złości, a i w amerykańskich mediach pojawiło się wiele niewygodnych pytań. Nie widząc potrzeby dalszego wspierania tak brutalnego reżimu, administracja George'a Busha drastycznie ograniczyła pomoc wojskową dla salwadorskich generałów: w 1991 roku spadła ona do 42 mln dolarów. Ulegając międzynarodowej presji, rząd w San Salwadorze postawił przed sądem dziewięciu oficerów powiązanych z masakrą na kampusie. Wyrok usłyszało zaledwie dwóch.
Chociaż odcięcie od zagranicznych pieniędzy znacznie osłabiło juntę, partyzanci nie byli w stanie przejąć kontroli nad stolicą. Po kilkunastu miesiącach krwawej wojny pozycyjnej, w styczniu 1992 roku obie strony podpisały ostatecznie porozumienie pokojowe i podzieliły się władzą. Bilans konfliktu sięgał 75 tysięcy zabitych i ponad miliona przesiedlonych. Rok później żołnierze skazani za zabicie jezuitów z UCA wyszli na wolność - objęła ich wynegocjowana przez armię amnestia.
Wojna była skończona, ale zbrodnie salwadorskich szwadronów śmierci pozostały w dużej mierze nierozliczone.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski