Amerykańscy żołnierze porwani w Iraku nie żyją
Dwóch żołnierzy amerykańskich w Iraku, porwanych w środę w rejonie na północ od Bagdadu, znaleziono martwych po trzech dniach poszukiwań -
poinformowało w sobotę Centralne Dowództwo sił USA.
28.06.2003 | aktual.: 28.06.2003 15:51
Żołnierze pełnili służbę na posterunku obserwacyjnym w pobliżu miasta Balad, 40 kilometrów na północ od irackiej stolicy. Kontakt z nimi urwał się, kiedy jechali pojazdem terenowym Humvee.
Zmarłych zidentyfikowano jako 37-letniego sierżanta Gladimira Philippe'a z Linden w New Jersey i 27-letniego starszego szeregowego Kevina Otta z Columbus w Ohio.
Zwłoki znaleziono 30 kilometrów na północny zachód od Bagdadu. Nie wiadomo na razie, co było przyczyną śmierci ani w jakich okolicznościach Amerykanie zginęli.
W intensywnej operacji poszukiwawczej oprócz sił lądowych uczestniczyły też śmigłowce Apachee. Wojskowi amerykańscy przesłuchują co najmniej sześciu Irakijczyków, których aresztowano w związku z zaginięciem żołnierzy.
Do ataków na siły USA dochodzi ostatnio w Iraku niemal codziennie. W piątek jeden żołnierz zginął w zasadzce, a inny został ciężko ranny. Amerykanie zastrzelili tego dnia 11-letniego irackiego chłopca, którego przez pomyłkę wzięli za zamachowca.
Od 1 maja, kiedy prezydent George W. Bush ogłosił zakończenie głównych operacji wojskowych, w Iraku zginęło co najmniej 61 żołnierzy amerykańskich, w tym co najmniej 23 w atakach i zasadzkach.
Jest też coraz więcej aktów sabotażu, wymierzonych przeciwko sieci energetycznej i instalacjom naftowym. Utrudnia to przywracanie zaopatrzenia w wodę i elektryczność, i to w sytuacji, gdy temperatura dochodzi w dzień do 47 stopni Celsjusza.
Do niedawna niemal wszystkie ataki na siły koalicyjne były dokonywane na zamieszkanych przez sunnitów obszarach na północ i na zachód od Bagdadu, gdzie reżim Saddama Husajna miał najwięcej zwolenników. Ostatnio dochodzi jednak do ataków także na szyickim południu kraju.