Amerykanie i Brytyjczycy zjadliwie krytykują Francję
"Serojady, tchórzliwe małpy", "szczur, który próbował ryknąć", "rozdrażniona primadonna realpolitik" -
takimi epitetami ostrzeliwują Francję media amerykańskie i
brytyjskie, krytykujące Paryż za to, że sprzeciwia się podjęciu
już teraz wojny z Irakiem. Ale na Francji nie robi to wrażenia.
Jak pisze korespondent Reutera, Tom Haneghan, słowa krytyki "spływają po niej jak woda po kaczce" i nawet umacniają ją w przekonaniu, że ma rację. Ostrych słów nie szczędzą Paryżowi także politycy amerykańscy. Minister obrony Donald Rumsfeld spisał Francję na straty jako "starą Europę", a w sobotę powiedział, że jej sprzeciw wobec próśb o wzmocnienie obrony Turcji byłby powodem do wstydu.
Jeśli wszystko to miało zmusić Francję do zmiany stanowiska, to okazało się nieskuteczne. Paryż zareagował zdwojeniem starań antywojennych, zablokował przygotowania wojskowe NATO w Turcji i zaproponował rozszerzenie inspekcji ONZ, które według Waszyngtonu są teraz bezużyteczne.
Premier Jean-Pierre Raffarin, który rzadko wypowiada się na tematy międzynarodowe, skontrował w piątek słowa prezydenta George'a W. Busha, że "gra się skończyła", mówiąc, iż "to nie jest gra, to się nie skończyło".
Media paryskie piszą o antyfrancuskiej żółci wylewającej się z komentarzy amerykańskich i brytyjskich z rozbawieniem i zdumieniem, jak gdyby chciały powiedzieć: co za faux pas! Jak ci Anglosasi mogą być tak nierozsądni? Antyamerykanizm jest głęboko zakorzeniony we francuskim myśleniu. Francuzi, jak można przeczytać w trzech poważnych książkach na ten temat, opublikowanych w ostatnich miesiącach, uważają, że ich kraj zajmuje szczególne miejsce na arenie światowej, bo właśnie w Paryżu podczas Rewolucji Francuskiej proklamowano hasło wolności, równości i braterstwa.
Jednak Stany Zjednoczone, które ogłaszając niepodległość w 1776 r. również wystąpiły jako orędownik powszechnych praw człowieka, już dawno temu wyprzedziły Francję na arenie światowej. Redaktor "Wall Street Journal" Max Boot, w artykule odzwierciedlającym antyfrancuskie nastroje w Stanach Zjednoczonych, napisał: "Francja znajduje się w fazie schyłku od, no cóż, ok. 1815 r. i nie jest z tego zadowolona. Galów boli zwłaszcza to, że ich prawowite miejsce w świecie uzurpowali sobie nieokrzesani Amerykanie ze swymi hamburgerami i niebieskimi dżinsami".
Co gorsza, na czele obu krajów stoją ludzie, którzy uważają siebie nawzajem za karykaturę tego, czego nie mogą ścierpieć u swego partnera. Prosty język Busha, jego religijna pobożność i nieoglądanie się na innych w sprawach międzynarodowych działa na Francję jak zgrzyt żelaza po szkle - twierdzi Boot. "Bush ucieleśnia wszystko, czego w Ameryce nienawidzimy" - napisał w zeszłym roku Pascal Bruckner, zazwyczaj proamerykański eseista.
Z kolei prezydent Jacques Chirac i ekstrawagancki minister spraw zagranicznych Dominique de Villepin uosabiają w oczach Amerykanów pyszałkowatą arogancję i mięczakowaty oportunizm, które są według nich cechą charakterystyczną francuskiej dyplomacji. Aby dopiec Francji komentatorzy amerykańscy przypominają kolaborację rządu Vichy z hitlerowskimi Niemcami i to, że Francję wyzwoliły wojska amerykańskie i brytyjskie - fakty, których gaullistowska tradycja francuska woli nie podkreślać.
W jednym z najzjadliwszych artykułów, jaki ukazał się ostatnio, Christopher Hitchens skrytykował Chiraca na łamach "Wall Street Journal" jako "potwora próżności... nędznego stręczyciela na usługach Saddama... szczura, który próbował ryknąć".
"W trosce o Jacquesa Chiraca miejmy nadzieję, że nie czyta on 'Wall Street Journal' i że Pałac Elizejski zapomniał włączyć ten tekst do wczorajszego przeglądu prasy" - napisał francuski dziennik "Liberation". (jask)