Alternatywa dla Trumpa i Hillary? Elity republikanów chcą trzeciego kandydata
• Wpływowi republikańscy działacze chcą poprzeć niezależnego kandydata na prezydenta
• To wynik ogromnej niepopularności Donalda Trumpa wśród części sympatyków partii
• Szanse na zwycięstwo kogoś spoza dwóch głównych partii są jednak bardzo małe
• Wystawienie trzeciego kandydata może pomóc prawicy utrzymać większość w Kongresie
Kiedy na początku maja z wyścigu o partyjną nominację w wyborach na prezydenta USA wycofał się senator Ted Cruz, a zaraz potem także i gubernator Ohio John Kasich, wszystko wydawało się jasne: w listopadzie o prezydenturę zmierzą się Donald Trump i Hillary Clinton. W następstwie zwycięstwa ekscentrycznego miliardera wielu jego republikańskich krytyków, jeszcze niedawno szafujących hasłami "Never Trump", zmieniło zdanie - rzecz jasna dla dobra partii. Ale nie wszyscy: znaczna część konserwatywnych działaczy nie pogodziła się z wyborem człowieka nieprzewidywalnego, notorycznie łapanego na kłamstwach i - co ważniejsze - dopiero niedawno "nawróconego" na konserwatyzm - i to w jego mocno nieortodoksyjnej formie.
Dlatego odkąd nominacja dla Trumpa stała się nieunikniona, część partyjnych elit poszukuje wyjścia z sytuacji, które jednocześnie nie dopuściłoby do elekcji miliardera, nie wzmocniłoby równie znienawidzonej przez nich Hillary i nie zaszkodziło partii. I choć w dwupartyjnym systemie takie rozwiązanie jest niemal niemożliwe i trąci desperacją, to jego zwolennicy uważają, że desperacka jest też sytuacja, w jakiej znalazł się ich ruch i cała Ameryka. Dlatego nadzieję pokładają w pomyśle wypromowania "niezależnego", konserwatywnego kandydata jako tego trzeciego, który zabrałby głosy zarówno Trumpowi, jak i jego demokratycznej rywalce.
Potencjalnych kandydatów do startu "na trzeciego" nie brakuje. W waszyngtońskich gabinetach pojawiało się wiele nazwisk, w tym np. inny nowojorski miliarder i były mer miasta Michael Bloomberg, emerytowany generał Marines, James "wściekły pies" Mattis, czy młody senator z Nebraski Ben Sasse, największy bodaj krytyk Trumpa, który od dawna deklarował, że głosem na niego się nie zhańbi. A do tego dochodzą jeszcze przegrany prawyborów John Kasich, Condoleezza Rice czy nawet kolejny miliarder-ekscentryk, właściciel Dallas Mavericks (drużyny NBA) Mark Cuban.
Wśród zwolenników takiego rozwiązania nie brakuje wpływowych ludzi związanych z republikanami. Jednym z liderów tajemniczego komitetu, mającego szukać alternatywy dla Trumpa, jest były kandydat Mitt Romney. W skład drużyny mają wchodzić też znany publicysta i konserwatywny ideolog Bill Kristol, a także giganci biznesu znani z finansowego wspierania prawicy. A przed udzieleniem poparcia Trumpowi wstrzymuje się też Paul Ryan, spiker Izby Reprezentantów i największa nadzieja partii.
Jednak o ile pomysł trzeciego kandydata może wyglądać obiecująco, to jest jeden problem: niemal na pewno zakończy się jego porażką. Dwupartyjny system w USA jest bowiem na tyle scementowany i daje tak wielką przewagę politykom głównych partii, że zwycięstwo kogoś spoza nich jest właściwie niewyobrażalne. Dość powiedzieć, że najlepszy w historii wynik alternatywnego kandydata - drugie miejsce w wyborach 1912 roku Teddy'ego Roosevelta, absolutnej legendy amerykańskiej polityki - był jednocześnie jednym z najbardziej jednostronnych zwycięstw kandydata Demokratów. Wybrany wtedy na urząd demokrata Woodrow Wilson - wówczas dość słabo znany profesor z Princeton - uzyskał 435 głosów elektorskich, przy 88 Roosevelta i 8 Williama Howarda Tafta, republikańskiego prezydenta. Stało się tak dlatego - i to jeden z głównych argumentów przeciwko pomysłowi - że dwóch kandydatów wywodzących się z partii republikańskiej podzieliło tradycyjny republikański elektorat, ułatwiając zwycięstwo Wilsonowi.
Do tego dochodzi jeszcze jedna przeszkoda: czas. Kampania prezydencka trwa już prawie rok, tymczasem do wyborów zostało już tylko sześć miesięcy. Aby mieć szansę na rozkręcenie kampanii ewentualnego trzeciego kandydata, musieliby zgłosić go właściwie natychmiast.
- Nie wyobrażam sobie, by na scenę wkroczył trzeci kandydat. Myślę, że czas na to już minął. Jest już po prostu za późno - mówi WP Michał Baranowski, dyrektor German Marshall Fund, amerykańskiego think tanku w Warszawie.
Tymczasem żaden z wymienionych potencjalnych kandydatów nie pali się do startu jako ten niezależny. Ten, który był tego najbliżej - Ben Sasse - został w poniedziałek brutalnie sprowadzony na ziemię. Jego propozycja poparcia alternatywnego polityka została odrzucona przez partyjną konwencję w jego stanie stosunkiem 300 głosów do 8.
A jednak projekt nie jest zupełnie pozbawiony sensu z perspektywy Republikanów - nawet jeśli sami przyznają, że szanse wyborcze trzeciego kandydata są niemal zerowe. Wszystko przez odbywające się równolegle z prezydenckimi wybory do Kongresu. Jako że duża część elektoratu partii nie znosi Trumpa, partyjni działacze spodziewają się, że nie pójdą po prostu na wybory. W rezultacie Republikanie mogą stracić swoją większość w obu izbach amerykańskiego parlamentu.
- Prezydent Hillary Clinton w partnerstwie z Kongresem kontrolowanym przez Demokratów to byłby najgorszy z możliwych wyników. A taki właśnie jest najbardziej prawdopodobny rezultat kandydatury Trumpa - mówi Andrew McCarthy, publicysta konserwatywnego pisma "National Review". - Dobra kampania trzeciego kandydata dałaby natomiast powód do wzięcia udziału w głosowaniu tym wyborcom, którzy są przeciwko Trumpowi - dodaje.
Kolejny powód, dla którego gra może być warta świeczki to ten, że w wariancie trzech mocnych kandydatów trudniej byłoby jednemu z nich otrzymać absolutną większość, czyli ponad 270 głosów elektorskich. A wówczas o wyborze decyduje kontrolowana przez Republikanów Izba Reprezentantów.
W tej logice jest jednak jeden problem: zakłada ona, że w starciu z Hillary Trump na pewno przegra. Tymczasem nie jest to tak pewne, jak mogłoby się wydawać. Odkąd miliarder zapewnił sobie nominację, jego notowania w ogólnokrajowych sondażach wzrastają. Obecnie jego strata do byłej Sekretarz Stanu mieści się w granicach błędu statystycznego. Co kluczowe, tak samo zacięty jest wyścig w trzech kluczowych stanach (w większości stanów wynik wyborów jest właściwie z góry przesądzony): Ohio, Florydzie i Pensylwanii.
- Wbrew temu, co myśli wielu komentatorów, nie uważam, że zwycięstwo Clinton jest pewne. Hillary ma wiele wad i jest prawie tak niepopularna wśród większości Amerykanów co Trump. Nie przesądzałbym więc o wyniku wyborów - podsumowuje Baranowski.