Afera w Instytucie Pileckiego. "Muszę się bronić. Uważam, że zostałem niesłusznie wyrzucony z pracy"
Czuję się zdradzony przez konkretnych ludzi - z kierownictwa instytutu, z ministerstwa kultury. Ale trochę też przez polskie państwo. Uważam, że przez wiele lat służby temu państwu zasłużyłem na to, by - jeśli nawet to państwo nie chce już, żebym dla niego pracował - podziękować mi w cywilizowany sposób - mówi WP Mateusz Fałkowski. Z berlińskiego oddziału Instytutu Pileckiego dyscyplinarnie zwolnił go prof. Krzysztof Ruchniewicz.
W Wirtualnej Polsce od kilku tygodni opisujemy awanturę wokół Instytutu Pileckiego, którym kieruje prof. Krzysztof Ruchniewicz. To on w sierpniu odwołał Hannę Radziejowską ze stanowiska kierowniczki oddziału Instytutu Pileckiego w Berlinie. W WP ujawniliśmy kulisy tej decyzji.
Radziejowska o nieprawidłowościach w działaniach Ruchniewicza informowała w poufnej korespondencji najpierw minister kultury Hannę Wróblewską, a potem jej następczynię, Martę Cienkowską. Chodziło m.in. o to, że profesor chciał zorganizować seminarium dotyczące zwrotu dóbr kultury przez Polskę na rzecz Niemiec. Jako pierwsza opisała to "Rzeczpospolita".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Tymczasowy pomnik dla Polaków w Berlinie. Forma budzi kontrowersje
W środę 26 sierpnia Hanna Radziejowska poinformowała na platformie X, że pracę stracił też jej zastępca Mateusz Fałkowski. "Przyczyną było współautorstwo ze mną artykułu opublikowanego w 'Rzeczpospolitej' 8 sierpnia br. oraz jego lojalność i solidarność w obliczu pomówień i kłamstw. Mateusz Fałkowski od 3 kwietnia 2025 roku był objęty ochroną sygnalistów przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego" - napisała Radziejowska.
Paweł Figurski, Patryk Słowik, WP: W jaki sposób dowiedział się pan o dyscyplinarnym zwolnieniu z Instytutu Pileckiego?
Mateusz Fałkowski: Dostałem SMS-a z niemieckiej Kasy Chorych, takiego odpowiednika naszego Narodowego Funduszu Zdrowia. Napisano w nim, że mam nową wiadomość w portalu pacjenta. A tam informacja, że wygasło mi ubezpieczenie, bo pracodawca poinformował kasę, że już nie pracuję. I że jeśli chcę, mogę samodzielnie wykupić ubezpieczenie.
Chwila, dowiedział się pan o zwolnieniu z polskiego państwowego instytutu od niemieckiej Kasy Chorych?
Tak było. A dokładniej: w połowie sierpnia byłem na urlopie z rodziną. Pod koniec urlopu zachorowałem i byłem na krótkim zwolnieniu lekarskim. Przebywałem w Warszawie. Dostałem SMS-a o wiadomości w portalu pacjenta. Wiadomość była taka, jak panom powiedziałem.
Mimo kiepskiego samopoczucia spakowałem się i pojechałem do Berlina. Chciałem jak najszybciej wyjaśnić sytuację. Pomyślałem, że może dostałem jakąś korespondencją na mój berliński adres. Ale nic nie dostałem.
Nie dostał pan żadnego pisma z Instytutu Pileckiego?
To był weekend. Na tamten moment nie miałem nic poza informacją z Kasy Chorych. Oczywiście domyślałem się, że to nie błąd, bo widziałem przecież, co się dzieje wokół Instytutu Pileckiego. Widziałem też próby zwolnienia z pracy mojej koleżanki i przełożonej, Hanny Radziejowskiej.
Uznałem, że muszę zaczekać do poniedziałku.
W poniedziałek idzie pan do instytutu i...?
I faktycznie jest pismo, w którym czytam, że dyrektor Instytutu Pileckiego Krzysztof Ruchniewicz wypowiada mi umowę w trybie natychmiastowym, bez okresu wypowiedzenia; dostaję dyscyplinarkę.
Jaki powód wskazano?
Właściwie żadnego. Napisano jedynie, że wypowiedzenie jest "z ważnych powodów", czymkolwiek by one były.
Jednocześnie jednak razem z otrzymanym zwolnieniem, dostałem wgląd do opinii rady związkowej instytutu. To taki organ składający się z pracowników, który opiniuje m.in. decyzje o zwolnieniu. Rada negatywnie zaopiniowała pomysł wyrzucenia mnie z pracy. Od dyrekcji nie przeczytałem ani jednego słowa, dlaczego mnie zwalniają. Tylko pośrednio z polemiki rady zakładowej dowiedziałem się, że zdaniem dyrektora jest to niezbędne, bo naruszyłem zaufanie poprzez publiczne odniesienie się do słów dyrekcji instytutu wraz z Hanną Radziejowską.
Chodzi o pomysł zwrotu Niemcom dóbr kultury znajdujących się w Polsce, tak?
Tak. Na początku sierpnia "Rzeczpospolita" opisała list Hanny Radziejowskiej do minister kultury Marty Cienkowskiej. Władze instytutu publicznie stwierdziły, że Radziejowska kłamie. Hanna została nazwana donosicielką.
My kulturalnie i - jak sądzę - rzeczowo przedstawiliśmy naszą perspektywę, która w warstwie faktograficznej odbiegała od tego, co przekazywał publicznie dyrektor instytutu.
Może trzeba było publicznie nie przedstawiać swojej perspektywy, która była odmienna od perspektywy dyrektora Ruchniewicza?
Oczywiście można wybrać taką drogę. My wybraliśmy inną. Uważam, że ludzie pracujący dla polskiego państwa, apolityczni urzędnicy, mają prawo bronić pewnych wartości, a także własnej reputacji, dorobku pracy zarządzanego przez nich zespołu oraz, tak po ludzku, własnych twarzy.
Przecież my - wbrew temu, co można było przeczytać w niektórych mediach - wielokrotnie zwracaliśmy uwagę wewnątrz instytutu na pewne nieprawidłowości. Oferowaliśmy panu dyrektorowi Ruchniewiczowi pomoc, ale też wskazywaliśmy, że jeśli ma inną koncepcję działalności berlińskiego oddziału, to wystarczy, że nam ją wskaże. A my postaramy się ją realizować.
Wskazał?
Nie chcę wchodzić w szczegóły pracy instytutu. Ale ujmując najkrócej - nie wskazał. Przez długie miesiące pisaliśmy "na Berdyczów". Współpraca nie istniała.
I dlatego zgłosiliście swoje uwagi najpierw do minister kultury Hanny Wróblewskiej, a potem jej następczyni, Marty Cienkowskiej?
Tak. Zastosowaliśmy się zresztą do trybu obowiązującego w Instytucie Pileckiego. Zastrzeżenia do działalności przełożonego zgłosiliśmy do osoby go nadzorującej. W tym wypadku - minister kultury. Dodatkowo – co niezwykle istotne – z ministerstwa uzyskaliśmy wcześniej informację, że zgłoszenie jest objęte ochroną z ustawy o sygnalistach, a list z lipca był przecież kontynuacją tamtego zgłoszenia. Również i w tym przypadku podkreślone zostało, że list jest w trybie ustawy o sygnalistach i jego treść jest poufna.
Gdy dowiedział się pan, że poufny list Hanny Radziejowskiej stał się przedmiotem publicznej debaty, a następnie Marta Cienkowska przekazała go opisanemu w liście Krzysztofowi Ruchniewiczowi, co pan poczuł?
Na początku nie dotarło do mnie, że to też moja sprawa i zaraz będzie to również mój kłopot. Przejąłem się losem Hani, pomyślałem, że została zdradzona. Bądź co bądź, uzyskała z ministerstwa informację, że nasza sprawa jest objęta ochroną sygnalistów.
Po chwili dostrzegłem, że to przecież też moja sprawa. Nie wypieram się przecież tego, że z Hanną działaliśmy razem, że jej zgłoszenie opierało się też na moich spostrzeżeniach i notatkach. Czuliśmy się bezpiecznie, przekazując te informacje. Gdy więc została zaatakowana przez kierownictwo instytutu, uznałem, że muszę być z nią solidarny w tej całej sytuacji; że przecież jej nie zostawię.
I tak. Też poczułem się zdradzony.
Zdradzony przez konkretnych ludzi czy przez polskie państwo?
To jest dla mnie trudne pytanie. Pozwólcie więc, panowie, że zacznę odrobinę inaczej, zanim odpowiem wprost.
Jesteśmy narodem z tradycją wielkiego ruchu społecznego, który przyjął formułę związku zawodowego. Prawa pracownicze były ważnym elementem działalności. I mam wrażenie, że po 1989 r. ten propracowniczy rys zniknął. W okresie transformacji ustrojowej związki zawodowe zaczęły się źle kojarzyć, prawa pracownicze stały się niemodne.
Dopiero z czasem sporo osób dostrzegło, że państwo powinno gwarantować prawa człowieka, w tym też społeczne, także pewną stabilność w zatrudnieniu. I nie chodzi bynajmniej o to, że trzeba kogoś zatrudniać przez dziesięciolecia, tylko o elementarny szacunek.
W mojej sytuacji mam odczucie, że tego szacunku zabrakło. Może dlatego, że niektórzy tego zrywu społecznego sprzed lat - 45. rocznica przecież za moment - nie chcą pamiętać?
Nikt nie poinformował mnie, dlaczego jestem zwalniany z pracy, a pracowałem kilka lat. Ministerstwo nie potrafi wskazać, dlaczego nie ochroniło ludzi, którzy przyszli do ministra w zaufaniu, w trosce o wspólne dobro, jakim powinien być Instytut Pileckiego.
Czuję się zdradzony przez konkretnych ludzi - z kierownictwa instytutu, z ministerstwa kultury. Ale trochę też, przyznaję, przez polskie państwo. Uważam, że przez wiele lat służby temu państwu zasłużyłem na to, by - jeśli nawet to państwo nie chce już, żebym dla niego pracował - podziękować mi w cywilizowany sposób.
O Hannie Radziejowskiej "Gazeta Wyborcza" pisała, że jest pisowską nominatką. Pan był pisowskim nominatem?
Nigdy się nim nie czułem. Moje związki z Prawem i Sprawiedliwością są takie, że Instytut Pileckiego powstał w okresie rządów tej partii, a ja zostałem zastępcą kierownika berlińskiego oddziału Instytutu Pileckiego w czasie rządów PiS. Ale, tak mi się wydaje, równie dobrze mógłbym objąć tego typu stanowisko podczas każdych innych rządów. Czy wtedy byłbym nominatem innej partii?
Czyli nie znajdziemy w internecie pańskich wpisów typu "Andrzej Duda, to się uda", "Do boju, Karol Nawrocki" itd.?
Nie żartujmy. Raz, że tego typu krzycząca retoryka jest mi zupełnie obca. A dwa - ja po prostu w ostatnich latach chciałem pracować dla Polski, w jakimś niewielkim stopniu współtworzyć sposób opowiadania o polskiej historii, budować nową instytucję.
Jeśli chęć tworzenia nowej jakości w relacjach polsko-niemieckich jest "propisowska", to może i jestem pisowski. Ale wydaje mi się, że kwestia ta jest ponadpartyjna i co do zasady Polakom zależy na uczciwym opowiadaniu o naszej historii.
Jak pana odbierali Niemcy?
Nasi niemieccy partnerzy szybko zobaczyli, że przyjechaliśmy pracować. I niekiedy różniliśmy się poglądami, to naturalne. Zazwyczaj rozumieli, że nasza - polska - perspektywa może być inna niż ich. Z dumą mogę powiedzieć, że oddział Instytutu Pileckiego w Berlinie stał się dostrzegalnym elementem na niemieckiej scenie historycznej i kulturalnej. Nieufność zniknęła.
Planuje pan pozwać Instytut Pileckiego?
Muszę się bronić. Uważam, że zostałem niesłusznie wyrzucony z pracy. I podkreślę to: gdyby po prostu kilka miesięcy temu ktoś do mnie przyszedł i powiedział "słuchaj, mamy inną koncepcję, nie mieścisz się już w niej", mogłoby mi być jedynie przykro, ale bym zrozumiał.
Tymczasem zostałem potraktowany w sposób nieakceptowalny. I, zdaniem moim oraz prawnika, z którym konsultowałem swoją sprawę, nielegalny. Dlatego moja sprawa trafi do sądu. Tutaj jednak wchodzi kilka aspektów i możliwych naruszeń – od ochrony sygnalistów, przez prawo pracy, do wolności słowa. Ale czego będę się domagał - trochę jeszcze nie chcę mówić. Mamy opiekę prawną ze strony polskiej i niemieckiej kancelarii i uzgadniamy w tej chwili wiele spraw formalno-prawnych. Ale naprawdę jestem tym wszystkim przerażająco zmęczony.
W jakiej sytuacji jest pan dziś?
No, trudnej... Powiedzmy, że są przede mną pewne wyzwania życiowe.
Nie chcę się skarżyć, wielu ludzi ma gorzej ode mnie. Ale jeśli pytacie mnie panowie, czy straciłem pracę z dnia na dzień, zostałem bez ubezpieczenia i mam rodzinę na utrzymaniu - no tak, to wszystko prawda.
Cóż, w przyszłym tygodniu zacznę szukać pracy.
Paweł Figurski i Patryk Słowik, dziennikarze Wirtualnej Polski