Absurdalne pomysły i amatorszczyzna PiS‑u. Jacek Żakowski: jestem w raju
W Polsce piekło. Polacy w czyśćcu. A ja w raju. Przynajmniej kawałek mnie. Jako obywatel, idę przez czyściec, jak większość. Jako Polak, podatnik, przyszły emeryt, pacjent, konsument, wielokrotny ojciec oraz dziadek, garściami rwę włosy z głowy. Ale jako lewicowo-liberalny demokrata trafiłem do dziennikarskiego raju. W tej roli zrobiło mi się dobrze nie do wytrzymania - pisze Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski.
Skończyło się kombinowanie, o czym by tu napisać albo porozmawiać w studiu. Skończyło się nużące polowanie na ukryte treści, motywy oraz skutki rządowych pomysłów. Skończyło się śmiertelnie już nudne straszenie, że jak rząd się nie opamięta, to wzrost nie pomoże, bo ludność się zbuntuje albo oszaleje i narobi politycznych głupot, które zdewastują wszystko. Byłem na rolę takiego pastuszka przez lata skazany i nareszcie się z niej wyzwoliłem. Teraz, kiedy rękami PiS-u, jedna po drugiej realizują się czarne prognozy, całkiem nowe tematy dzień i noc walą drzwiami i oknami. Tak wygląda dziennikarski raj.
Ze szczerym współczuciem patrzę za to teraz na afiliowanych przy PiS kolegów z tzw. prawicy. Tacy byli przez lata swawolni, niepokorni, a nawet niezależni. I co? Idę o zakład, że sami już przysypiają nad klawiaturami, bo jak długo może kogoś kręcić walenie we władzę, której dawno nie ma. Potępianie zbrodni, które nie miały miejsca. Wypominanie krzywd nigdy nie doznanych i obnoszenie nieotrzymanych ran, a zwłaszcza objaśnianie i pudrowanie oceanu głupot, który wszystkimi oknami leje się z pałaców nowej władzy. Najdelikatniej mówiąc: głęboko i szczerze nie zazdroszczę. Oni mają wprawdzie posady, ale ja mam tematy. Oni muszą niezłomnie stać na szańcach władzy i bronić tego, co nie do obrony. A ja - hulaj dusza. Tylko przebierać w smaczkach i głupotach.
Wyobrażam sobie na przykład konwentykiel publicystów prawicy po słynnym operetkowym powitaniu Pana Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej (PPRP), nośnika Majestatu Państwa, depozytariusza woli Narodu Polskiego, najszczęśliwszego małżonka, idealnego ojca i najwierniejszego syna, który ratuje Hostię chwytając ją w locie itd., z Panem Prezesem Polski, (czyli PPP), "Jarosław Polskę zbaw" (czyli JPZ), przy okazji obchodów Rocznicy Smoleńskiej. Co za ponura historia! Co za wspaniała i kompletnie zmarnowana szansa.
Gdybyż to na przykład taki Tusk w tak nikczemny sposób poniżył PPRP ledwie podając mu swoje nieczyste łapsko, nawet nie zwolniwszy kroku, nie spojrzawszy, nie ukłoniwszy się itp., ileż to wtedy byłoby radochy. Że majestat, Naród i jego wola, zasługi dla Hostii etc. Że to wszystko zostało poniżone. Że hańba! Że ta zniewaga krwi Tuska wymaga. Na zwykłej karze śmierci by się nie skończyło. Trzeba by porozważać wpisanie do konstytucji ukrzyżowania siedmiu pokoleń Tusków. Lub dziewięciu... Przynajmniej ze trzy tygodnie używania by było. A tak, cała ta piękna szansa psu na budę. Temat idzie się...; coś tam. Ani jeden nieśmieszny wierszyk nie powstanie, ani jedno otwarcie "Wiadomości" i ani jedna okładka. Bo PPPJPZ to dla nich nie temat. A dla mnie, jak obszył. Mógłbym sobie używać godzinami na tym bawiącym pół narodu przywitaniu, na tym groźnym, marsowym nadęciu PPPJPZ i na tym młodzieńczym doskoku PPRP, który się dołączył do świty, jak człowiek-motyl do łódzkiej procesji w Boże Ciało. Ale nie potrzebuję. Mam
takich błyskotek bezlik.
Wyobrażam też sobie moich biednych, przyklejonych do PiS-u kolegów, których talent rozsadza i pióra aż świerzbią, żeby sobie poużywać na abp Paetzu, który ma szczególne zasługi w chrzczeniu chłopców na swoją własną modłę, więc zdaniem polskich kolegów-biskupów posiada też szczególny tytuł, by na rocznicę chrztu być koncelebransem. Gdyby nie obligatoryjny sojusz tej władzy z Kościołem katolickim, bez trudu bym zgadł, kto by machnął tekścik pod tytułem "Koń-celebrans", sugerujący, że zamiast lansować się na salonach władzy, arcybiskup powinien objąć słynny wakat w stadninie, którą dobra zmiana uwalnia od koni pochodzenia arabskiego, a zwłaszcza od klaczy. Niestety Watykan wysłał niedoszłemu "koń-celebransowi"; zlecenie "izolacji", zamiast wysłać je Donaldowi Tuskowi (znów ten Tusku, ale im się z nim wszystko kojarzy).
Ogólnie, koledzy z mediów "dobrej zmiany", mają teraz okropnie pod górę. Zwłaszcza ci, którzy kończyli np. politechnikę i wciąż umieją liczyć nie tylko "na..." (np. wdzięczność władzy), ale również "do..." (np. do 1000). Ja sobie mogę trwać w intelektualnym lenistwie i jak pierwszak paplać anachroniczny banał, że pięćset coś to kilka razy więcej niż sto coś. Oni muszą dokonywać nadludzkiego intelektualnego wysiłku, by skutecznie wykazać, że istnieją arytmetyki bardziej wyrafinowane, lepsze, prawdziwsze, wolne od lewactwa oraz bezmyślnej poprawności i np. w Parlamencie Europejskim, a zwłaszcza podczas sesji w Strasburgu, 500 to jest pryszcz i nieistotny margines, a 100 to potęga. Na dodatek muszą to zrobić w tak inteligentny sposób, by 500 ważyło oczywiście dużo mniej, niż 100, ale by zarazem 234 ważyło nieporównywalnie więcej niż 226. Już widać, jak pot i krew z mózgów tryska. Cały noblowski komitet czeka na wynik w napięciu, bo jeśli w koncernie medialnym Rydzyka lub SKOK-ów uda się wykazać, że na Księżyc
jest jednak dużo dalej niż na Słońce, to nagroda musi być przyznana niezwłocznie.
Ale to wszystko jest szczeniak i bułeczka z masłem przy konieczności wzbudzania w sobie oraz w rzeszach odbiorców entuzjazmu dla coraz lepszych wersji dobrej zmiany. Bo dobra zmiana jest oczywiście dobra w absolutnym sensie, ale musi się w tej dobroci wciąż dialektycznie wspinać i być jeszcze lepsza, choć na każdym stadium jest zachwycająco najlepsza - skończona, dopięta, przemyślna, policzona, zbilansowana, patriotyczna, polska, katolicka i z gruntu narodowa.
Na przykład w sprawie podatku od sklepów i od banków, albo w sprawie tzw. frankowiczów. Ja na każdym stadium mogę sobie absolutnie szczerze i chwilowo niemal bezkarnie kpić z kolejnych absurdalnych pomysłów i z amatorszczyzny PiS-u, a biedni koledzy muszą robić bardzo marsowe miny i brawurowo zapewniać, że wszystko z czego władza stopniowo się wycofuje, było kompletnie w porządku, a dzięki nowym, płynącym z rządu i okolic pomysłom, będzie jeszcze bardziej absolutnie w porządku. Najpierw np. muszą się oczywiście entuzjastycznie zachwycać, że dzięki Beacie Szydło naród co roku skubnie złych zachodnich bankierów na 5 mld złotych, a kiedy się okazuje, że nic z tego nie będzie, bo w hucznie uchwalonej ustawie jest furtka, dzięki której banki nie zapłacą grosza, muszą się zachwycać, że dzięki mądrości władzy sektor bankowy nie będzie miał powodu przerzucać kosztów nowego podatku na klientów. Czyli wprawdzie budżet nie zarobi tego, co miał zarobić, ale za to klienci banków nie stracą tego, czego mieli nie stracić.
To, że bankowa kasa nie wspomoże programu 500+ już nie jest problemem. Czyli cała uchwalana w niezwykłym wzmożeniu ustawa psu na budę, co ja mogę wyśmiewać, a biedni koledzy muszą szerokim łukiem omijać, lub uzasadniać jako wyraz niebywale przenikliwej mądrości PPPJPZ.
Ale najwięcej radochy mam patrząc na kadrowe dobre zmiany, które niestety wiążą się z bezlikiem niewinnych ofiar i rozmaitych strat (co mnie oczywiście nie cieszy), ale literacko są bezcennym tworzywem dla dzieł w zapomnianej pod wpływem inwazji Zachodu poetyce gogolowsko-mrożkowsko-haszkowskiej. Tylko sobie państwo wyobraźcie ile wysiłku od PiS-owskich kpiarzy, satyryków i kabareciarzy wymaga, by całkiem pominąć figurę eksperta od koni, który został członkiem zarządu stadniny, bo ktoś kiedyś pozwolił mu potrzymać araba za uzdę. A minister Jurgiel, który wzrusza naród i legitymuje swoje kompetencje szczycąc się, iż na studiach uczono go doić krowy? To przecież całkiem gotowy skecz z "Dudka"; albo z "Konia Polskiego" nomen omen. A tzw. eksperci smoleńscy? Nie jeden Muppet Show można by ułożyć na kanwie zebrania podkomisji składającej się z wybitnych fachowców od pękania parówek, gniecenia puszek etc., która pracuje pod arcyczujnym okiem ministra badającego tajne napromieniowywanie Polaków przez nieznane moce.
Ludzie, jak mi jest strasznie przykro, że tyle kpiarskich talentów tak się absurdalnie marnuje, nie mogąc użyć tragigroteskowego paliwa dobrej zmiany.
Oj, to musi boleć! - jak teraz mówi młodzież. Nigdy w takim paskudnym położeniu nie byłem, więc tylko próbuję sobie wyobrazić, co czują koledzy, kiedy - jak wisienka na torcie niepokornych, niezależnych, niepodległościowych, prawych i sprawiedliwych - wychodzi na jaw, że po dobrej zmianie, którą tak ubóstwili, nawet w "telewizyjnym" programie na żywo rozmowy z widzami nie mogą być na żywo i muszą lecieć z taśmy. U nas w raju nie jest aż tak bezpiecznie. Ale przynajmniej nie gadamy z plejbeku.
Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski