ŚwiatAbd al-Fattah as-Sisi - kim jest nowo wybrany prezydent Egiptu?

Abd al‑Fattah as‑Sisi - kim jest nowo wybrany prezydent Egiptu?

Egipt wybrał nowego prezydenta - Abda al-Fattaha as-Sisiego. Niecały rok temu poprowadził on wojskowy zamach stanu i obalił (a potem zamknął pod kluczem) poprzedniego islamistycznego przywódcę. I choć as-Sisi zarzekał się, że fotel prezydencki nie jest dla niego, w końcu zrzucił mundur i wziął udział w wyborach. Prawdopodobnie zechciał ziścić swój sen, w którym przyśniła mu się prezydentura. Jednak rzeczywistość może okazać się trudniejsza - zwolennicy poprzedniego, obalonego prezydenta, szczerze nienawidzą as-Sisiego.

Abd al-Fattah as-Sisi - kim jest nowo wybrany prezydent Egiptu?
Źródło zdjęć: © AFP | Mahmoud Khaled
Aneta Wawrzyńczak

30.05.2014 | aktual.: 30.05.2014 15:01

Egipcjanie oszaleli. Jedni na punkcie (możemy już śmiało powiedzieć) prezydenta-elekta Abda al-Fattaha as-Sisiego, który według wstępnych danych przy frekwencji 46 proc. zdobył 93 proc. głosów. Inni - z nienawiści do niego.

Olbrzymi trzydniowy festiwal wyborczy, w którym udział wzięło 16 tys. sędziów i 182 tys. mundurowych, nie licząc ok. 24 milionów głosujących, dobiegł właśnie końca. Jednocześnie zostały już zapisane pierwsze zdania na nowej karcie w historii kraju: po rewolucji z 2011 roku, która przerwała ponad półwieczne rządy "dynastii wojskowych", Egipt zatoczył koło - na jego czele ponownie stanął (co prawda od dwóch miesięcy były już) wojskowy.

Czy kolejne frazy będą piękne, wzniosłe i kwieciste, czy też - jak pokazują wydarzenia z ostatnich trzech lat - ponownie zostaną napisane krwią?

Od władzy autorytarnej do władzy autorytarnej

Pierwszy powiew Arabskiej Wiosny dotarł do Egiptu pod koniec stycznia. Wystarczyło kilka dni, by wezbrał na sile i obrócił w opiłki żelazny uścisk, w którym dyktator Hosni Mubarak trzymał kraj przez 30 lat.

Wydawało się, że wraz z pierwszymi od dekad wolnymi wyborami i nową konstytucją Egipcjanie w końcu odetchną. Ale wybory prezydenckie w czerwcu 2012 roku wygrał Muhammad Mursi, przedstawiciel konserwatywnego islamistycznego Bractwa Muzułmańskiego. Gdy pod koniec listopada wydał dekrety, w których rozszerzył swoje prerogatywy w imię "ochrony rewolucji", Muhammad el-Baradei, laureat pokojowego Nobla, stwierdził, że Mursi "ogłosił się nowym faraonem", a na ulice wyległy tłumy jego przeciwników.

Dalej było już tylko gorzej. Nad Egiptem zaczęły kłębić się czarne chmury, które gęstniały z każdą kolejną decyzją nowego prezydenta lub dominującego w parlamencie Bractwa Muzułmańskiego, począwszy od głosowania nad nową konstytucją - opartą w dużej mierze na szariacie, godzącą w równość kobiet i wolność słowa, a jednocześnie wprowadzającą cywilną kontrolę nad armią.

Jak się miało później okazać, ten ostatni zapis był gwoździem do trumny Mursiego i islamskiego rządu - bo zapowiadał urżnięcie łbów całemu stadu kur znoszących złote jaja dla egipskiej armii, dotychczas dominującej niemal w każdej sferze życia (przede wszystkim - gospodarce i polityce).

Gdyby zliczyć wszystkie marsze milionów, które odbyły się od czasu rewolucji, niewykluczone, że Egipt okazałby się najludniejszym państwem świata. Ulice największych miast stały się areną niekończących się demonstracji, które zaczynały się zazwyczaj od "ostatniego ostrzeżenia" dla Mursiego, płynnie przechodziły w starcia jego zwolenników i przeciwników, a kończyły - krwawymi jatkami. Tak było i przed, i po referendum konstytucyjnym (z wynikiem na korzyść islamistów), po ogłoszeniu przez sąd w Port Saidzie wyroków śmierci dla 21 pseudokibiców i wprowadzeniu w trzech prowincjach stanu wyjątkowego, w rocznicę wybuchu Arabskiej Wiosny, po każdym wezwaniu prezydenta do ustąpienia z urzędu i po każdym jego orędziu do narodu, w którym przekonywał, że tak właśnie wygląda "wdrażanie demokracji".

Gdy pod koniec czerwca ubiegłego roku przedstawiciele ruchu Tamarrud (arab. rebelia) ogłosili, że pod wnioskiem o wysadzenie Mursiego z prezydenckiego fotela zebrano 22 miliony podpisów, a demonstracje w liczbie uczestników, ofiar w ludziach i skali zniszczeń dorównały tym z okresu rewolucji, z cienia wysunął się człowiek, który już wkrótce miał wyrosnąć na najważniejszą osobę w państwie: Abd al-Fattah as-Sisi.

Ambitny wojskowy

O samym as-Sisim wiadomo niewiele. Ze strzępków informacji medialnych wyłania się obraz odludka, cichego, skromnego, religijnego, "stuprocentowego patrioty", jak określił go jeszcze przed lipcowymi wydarzeniami Gamal Hishmat, rzecznik Partii Wolności i Sprawiedliwości (politycznego organu Bractwa Muzułmańskiego). A przede wszystkim człowieka ambitnego, który mimo to nigdy nie pchał się na świecznik. Natomiast jego curriculum vitae jest imponujące: w 1977 roku ukończył szkołę oficerską, później studiował też w brytyjskiej akademii wojskowej Joint Services Command and Staff College i amerykańskim War College w Pensylwanii, dowodził batalionem piechoty zmechanizowanej, był szefem służby informacji i bezpieczeństwa w ministerstwie obrony, attaché wojskowym w Arabii Saudyjskiej, szefem sztabu i dowódcą Północnego Okręgu Wojskowego, kierował też wojskowym wywiadem, a w rządzie Mursiego został szefem resortu obrony i wicepremierem.

Za ministerialną tekę odpłacił prezydentowi pięknym za nadobne. To właśnie as-Sisi, urodzony w 1954 roku syn rzemieślnika, w imieniu armii, opozycji i narodu, postawił w ubiegłym roku Mursiemu ultimatum: albo w ciągu 48 godzin przyjmie żądania ludu, albo zostanie odsunięty od władzy. Według jednych był to zamach stanu, tylko że w białych rękawiczkach. Według innych - coup de grâce dla prezydenta, którego dni i tak były policzone. Gdy ten odrzucił stawiane warunki, wieczorem 3 lipca 2013 r. as-Sisi poinformował najpierw prezydenta, a później cały naród, że era Mursiego dobiegła właśnie końca.

Plac Tahrir znów przeżył oblężenie - tym razem stając się areną festiwalu radości. Podczas gdy as-Sisi przedstawiał tzw. mapę drogową ku demokracji, opracowaną przez przedstawicieli opozycji, islamskiego imama i zwierzchnika Kościoła Koptyjskiego, armia rozprawiała się z odsuniętym od władzy Bractwem Muzułmańskim: przychylne dotychczasowym władzom media zostały uciszone, około 300 członków organizacji trafiło za kratki pod zarzutem "podżegania do przemocy i zakłócania bezpieczeństwa i porządku", a sam Mursi został objęty aresztem domowym.

Oczywiście zwolennicy islamistów nie zamierzali składać broni. Doszło do zamieszek, ale na małą skalę; polała się krew, ale niewiele (oczywiście w porównaniu z wcześniejszymi demonstracjami), bo zginęły "tylko" 32 osoby.

Była to cisza przed burzą.

Aresztowania i masakry

Już dwa dni później powierzchownie przetrzebione Bractwo Muzułmańskie odrzuciło zaproszenie tymczasowego prezydenta Adliego Mansura do rozmów pokojowych, zwolennicy Mursiego podjęli szturm na koszary Gwardii Republikańskiej, gdzie był więziony, żołnierze otworzyli ogień.

Wybuchły też zamieszki na tle religijnym, bo chrześcijanie, którzy z rosnącym niepokojem obserwowali marsz ku pełni władzy islamistów, zamach stanu przyjęli z nieskrywanym entuzjazmem.

Wobec chaosu ogarniającego kraj, armia nie potrafiła już utrzymać nerwów na wodzy: aresztowania i masakry na cywilach stały się codziennością, pojawiły się też pierwsze doniesienia o torturach. Już wtedy francuski dziennik "Le Monde" ocenił: "Niezależnie od tego, czy armia dała się sprowokować, czy przeprowadziła masakrę z zimną krwią, rezultat jest ten sam: tragedia ludzka i katastrofa polityczna".

Bilans strat z ostatniego roku, gdy Egiptem rządziła de facto wojskowa junta, przerósł wszystkie tragedie, jakich kraj doświadczył w ostatnich dekadach. Według Egipskiego Centrum na rzecz Ekonomicznych i Społecznych Praw (ECESR) tylko w 2013 roku represje dotknęły ponad 41 tysięcy ludzi. Na stronie Wiki Thawra, gdzie dokumentowane są zbrodnie armii, organizacja podaje, że do końca stycznia zginęło ponad 3,2 tys. osób, a kolejne 17 tysięcy odniosło obrażenia w ponad tysiącu demonstracji.

Trudno wyobrazić sobie, by as-Sisi - który w międzyczasie zdążył otrzymać awans do stopnia marszałka polnego (czyli najwyższego w egipskiej armii), przejść do cywila, złożyć tekę ministra obrony i ogłosić, że z woli narodu decyduje się na start w wyborach prezydenckich - nie miał żadnego wpływu na poczynania armii. Zdecydowanie bardziej prawdopodobnym wydaje się, że za wszelką cenę postanowił ziścić swój sen, o którym podobno opowiedział kiedyś w sekrecie dziennikarzom.

Ten, w którym przyszedł do niego Anwar as-Sadat i powiedział: "Wiedziałem, że będę prezydentem Egiptu". I któremu as-Sisi odpowiedział: "Ja też będę prezydentem".

Jeden kontrkandydat

Mimo że as-Sisi początkowo odżegnywał się od startu w wyborach, na początku roku zapowiedział, że jest w stanie udźwignąć to brzemię - jeśli taka będzie wola armii i narodu. Odsunięcie od władzy skompromitowanego, choć wybranego w legalnej elekcji, Mursiego zaskarbiło mu sympatię opozycji, armii, Tamarrudu, lewicowego Frontu Ocalenia Narodowego i rozczarowanych rządami islamistów obywateli. Do wyścigu o prezydencki fotel stanął z nim tylko Hamdin Sabahi, polityk i poeta z dużym doświadczeniem opozycyjnym (za czasów Sadata i Mubaraka 17 razy trafiał za kratki jako więzień polityczny), lider lewicowej koalicji Ludowy Prąd.

Wynik tego starcia był jednak z góry przesądzony, bo as-Sisi z kampanią pod hasłem "Niech żyje Egipt!" błyskawicznie porywał tłumy. Zaczęło się od gloryfikujących zasługi jego własne i całej armii nagrań umieszczonych w internecie, które śmiało można opatrzyć tagiem "propaganda". Przedstawiają one żołnierzy, którzy rękoma zbroczonymi krwią demonstrantów obdarowują zwykłych zjadaczy chleba prezentami.

Nie trzeba było długo czekać, by as-Sisi zagościł na ulicach w iście dyktatorskim wydaniu: na portretach w złoconych ramach, koszulkach dostępnych na każdym bazarze, breloczkach, broszkach, naszyjnikach, a nawet słodyczach. Nie brakowało też wypowiedzi takich jak ta, której Bahria Dżalal, sprzedawczyni czekoladek z jego podobizną, udzieliła kuwejckiemu portalowi internetowemu al-Watan: - Bardzo go lubię, jest dla mnie narodowym symbolem, bo ocalił kraj przed zagrożeniem ze strony poprzedniego reżimu i pozbawił władzy prezydenta Mursiego.

Bez pomysłu dla kraju

Ale gdy odsunąć na bok emocjonalno-ideologiczny wymiar kampanii as-Sisiego, okazuje się, że tak naprawdę nie ma on jakiegokolwiek pomysłu, by uporać się z piętrzącymi się problemami Egiptu: wciąż piszczącą w wielu zakamarkach kraju biedą, wysokim bezrobociem, trawiącym niemal wszystkie instytucje publiczne rakiem korupcji, olbrzymią dziurą budżetową czy wreszcie islamską rebelią na Półwyspie Synaj i rosnącym zagrożeniem terrorystycznym.

Zamiast tego w licznych wypowiedziach rzucał wyświechtane frazesy: rozwój rolnictwa, budownictwa mieszkaniowego, edukacji, likwidacja bezrobocia. Ale gdy przychodziło do konkretów - na przykład gdy w wywiadzie dla telewizji ONTV zapowiedział, że na ulice wyjadą tysiące straganów na kółkach, wypełnione towarami sfinansowanymi przez banki, a do obsługi każdego z nich zostanie zatrudnionych po trzech bezrobotnych - internauci nie zostawiali na nim suchej nitki.

Nie inaczej było w przypadku przytaczanej wielokrotnie przez jego przeciwników wypowiedzi z kwietnia 2012 roku na temat "testów dziewictwa", którym były siłą poddawane egipskie opozycjonistki (czytaj więcej). As-Sisi stwierdził wtedy, że były one słuszne, bo miały "ochronić dziewczęta przed gwałtami, a żołnierzy i oficerów - przed oskarżeniami o gwałt". Nawet armia zdystansowała się od tej opinii, a on sam kajał się publicznie i zapowiadał, że ukróci tego typu praktyki.

Oprócz tego, delikatnie mówiąc, faux pas z czasów przed-prezydenckich, którym zraził do siebie część środowisk inteligenckich, as-Sisi ma jeszcze jedną grupę zaciętych wrogów: to zdziesiątkowane Bractwo Muzułmańskie (najpierw zdelegalizowane a od grudnia 2013 roku wpisane na czarną listę organizacji terrorystycznych) i jego zwolennicy.

Rosnąca nienawiść

Nienawiść islamistów do prezydenta-elekta będzie rosła, zwłaszcza że rozpoczętej tuż po zamachu stanu kampanii terroru nie da się wyhamować. Jej ostatnim najbardziej jaskrawym przejawem był bezprecedensowy wyrok śmierci dla 529 członków Bractwa Muzułmańskiego (czytaj więcej).

Tym bardziej, że główni sojusznicy (i sponsorzy) as-Sisiego, czyli Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie, które od początku na Arabską Wiosnę patrzyły koso, będą z pewnością naciskali na "ostateczne rozwiązanie" tej kwestii. A i u zachodnich sojuszników może on zyskać kilka punktów - przede wszystkim u Stanów Zjednoczonych, które rokrocznie aplikują egipskiej armii zastrzyk ok. 1,5 miliarda dolarów pomocy na cele wojskowe. W końcu rozprawia się z organizacją terrorystyczną.

Pytanie, czy as-Sisi rzeczywiście zdoła stłamsić islamistów? Wielu przed nim próbowało, od Gemala Abdela Nasera, który kampanię terroru przeciwko Bractwu Muzułmańskiemu rozpętał na całego po nieudanym zamachu na jego życie w 1954 roku, po Hosniego Mubaraka, który musiał zmierzyć się z powstaniem islamistów w latach 1992-1998. Ale za każdym razem organizacja odradzała się niczym Feniks z popiołów.

Ze starcia z as-Sisim - jeśli je przetrwają - islamiści wyjdą jeszcze silniejsi, bo Bractwo Muzułmańskie już nie jest tylko ruchem religijno-politycznym, ale głęboko zakorzenionym w egipskiej świadomości prądem społecznym. A wtedy głód ludu, który nie nasyci się rzuconymi w czasie kampanii ochłapami kiełbasy (czy raczej: kofty) wyborczej, będzie jego najmniejszym zmartwieniem.

Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski

Lead, tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)