Zakochani poszli na spacer - zaginęli bez śladu
Para na romantycznym spacerze, dziewczynka idąca do szkoły i studentka marząca o pracy w europejskiej stolicy. Żadne z nich nie spodziewało się, że czyhają na nich agenci Korei Północnej. Po co reżim porywał młodych Japończyków? Jaki był los tych, którzy zaginęli bez śladu, uprowadzeni przez najbardziej izolowany kraj na świecie?
28.07.2011 | aktual.: 28.07.2011 15:59
Był ciepły lipcowy wieczór. Para zakochanych spotkała się na skalistym wybrzeżu Morza Japońskiego. Woda była spokojna, niebo rozświetliły pierwsze gwiazdy. Yasushi i Fukie zaręczyli się kilka dni wcześniej. Byli młodzi i szczęśliwi. Obejmując się wtedy nad morzem, nie mieli pojęcia, że właśnie wpadli w stalowy uścisk najsurowszej dyktatury świata.
Yasushi - 23 lata
Yasushi Chimura i jego narzeczona nigdy nie wrócili do swoich domów w nadmorskim miasteczku Obama. Gdy ich rodziny zaczęły się niepokoić, para znajdowała się już kilkadziesiąt kilometrów na północ od wybrzeży Japonii. Zakochani leżeli obok siebie, skrępowani w obskurnej ładowni statku. O tym, że zostali porwani przez północnokoreański wywiad, dowiedzieli się dopiero, gdy dopłynęli do brzegu komunistycznej Korei.
Po zniknięciu Yasushiego dom jego rodziców zmienił się nie do poznania. Tamotsu Chimura musiał zająć się żoną, która przeżyła poważne załamanie nerwowe. Choroba przykuła ją do łóżka. Toshiko nie dała rady się poruszać i bez przerwy wspominała swojego syna. Jej największym marzeniem było ujrzeć go ponownie.
Ojciec nie zmienił nic w pokoju syna od czasu, gdy ten wyszedł z domu na spotkanie z narzeczoną 7 lipca 1978 roku. Nie zebrał nawet kurzu z modeli. Yasushi był wielkim miłośnikiem lotnictwa, każdy kąt jego sypialni był hangarem dla niezliczonych replik samolotów.
To zaledwie jeden epizod z kampanii porwań japońskich obywateli. W latach 1977-1983 dyktatura Kim Ir Sena uprowadziła 13 osób. Przynajmniej do tylu przyznaje się dziś jego syn - Kim Dzong Il. Z kolei rząd w Tokio oficjalnie mówi o 17 uprowadzonych. Jednak szacunki japońskiego stowarzyszenia zajmującego się kwestią porwań są kilkukrotnie większe. Rescuing Abductess Center for Hope umieszcza na swojej stronie internetowej aż 78 portretów japońskich zaginionych.
Megumi - 13 lat
Był 15 listopada 1977 roku. W stolicy nadmorskiej prefektury Niigata wstawał kolejny dzień. Setki tysięcy ludzi tłoczyło się w ciasnych wagonach metra. Czekał ich następny dzień w pracy. W tym samym czasie chodniki opanowały niesforne zastępy umundurowanych uczniów. Ich z kolei czekał następny dzień w szkole.
Shigeru Yokota świętował dzień wcześniej urodziny. Jechał do pracy, a w kieszeni marynarki miał schowany grzebień. Nie był to zwykły kawałek plastiku - dostał go w prezencie od swojej córki. Mimo że pracował w banku, nie przywiązywał uwagi do swojego wyglądu - często chodził rozczochrany. Może powinien przejąć się sugestywnym podarunkiem?
Trzynastoletnia Megumi Yokota jak co rano wybiegła do szkoły. W progu zdążyła jeszcze wykrzyknąć: "Do zobaczenia!" i szerokim uśmiechem pożegnała swoją mamę. Nie mogła wiedzieć, że już nigdy jej nie zobaczy.
Robiło się późno, a Megumi wciąż nie wracała. Nie było jej w szkole, nie było na treningu badmintona ani na próbie chóru. Jej matka, Sakie Yokota, odchodziła od zmysłów. Wraz z mężem zgłosili sprawę zaginięcia na policji.
Tymczasem Megumi szamotała się w mikroskopijnej, ciemnej kajucie. Krzyczała, wołała mamę i drapała ściany. Do czasu dobicia do brzegu nie miała już paznokci, a kajuta pokryła się jej własną krwią i wymiocinami. Porywacze dopiero na miejscu spostrzegli, że uprowadzili nie dorosłą kobietę a nastoletnią dziewczynę.
Po tygodniu od zniknięcia ruszyło policyjne śledztwo. Początkowo funkcjonariusze podejrzewali, że Megumi została porwana dla okupu lub uprowadzona i zgwałcona. Jednak prawda okazała się bardziej skomplikowana. Rodzice dziewczynki stopniowo odkrywali ją przez wiele lat.
Keiko - 23 lata
Państwo Arimoto wspominają, że ich córka była nieśmiała i cicha. Keiko nie była urodzoną liderką, zawsze podążała za rówieśnikami i słuchała rodziców. W 1982 zdecydowała się na odważny krok - postanowiła wyjechać za granicę do pracy. Wybrała odległą Wielką Brytanię, gdzie przy okazji planowała szlifować angielski. Cała rodzina odradzała jej wylot, jednak ten jeden raz Keiko postawiła na swoim. Wkrótce zamieszkała w Londynie.
Pracowała dorywczo, opiekowała się dziećmi. W czerwcu 1983 roku miała wracać do Japonii. Kupiła nawet bilet. Jednak krótko przed planowanym powrotem spotkała Megumi Yao - Japonkę, z którą się zaprzyjaźniła. Nowa towarzyszka zaoferowała jej atrakcyjną posadę w korporacji.
Keiko nie wiedziała, że jej przyjaciółka przeszła w latach 70. "reedukację" na terenie Korei Północnej. Yao należała do radykalnej, komunistycznej grupy Yodo, która w 1970 roku porwała japoński samolot i rozkazała pilotom lecieć do Korei Północnej. Rodowita Japonka stała się agentką reżimu Kimów. Keiko wpadła w starannie zaplanowaną zasadzkę. Poleciała do Danii, gdzie miała pracować. Tam słuch po niej zaginął. Tymczasem jej rodzice nie mieli pojęcia, co tak naprawdę dzieje się z córką. Najpierw otrzymali list, w którym Keiko pisała, że wraca w sierpniu. Później dostali fałszywy telegram z Grecji, a na końcu list z Kopenhagi. W tym czasie porwana została przetransportowana do Phenianu pod kuratelą koreańskiego wicekonsula w Belgradzie.
Akihiro Arimoto sporo słyszał o porwaniach i zmuszaniu kobiet do prostytucji. Spodziewał się najgorszego. Dlatego państwo Arimoto szybko uznali córkę za zmarłą. Pogodzili się z tym, że już nigdy jej nie zobaczą i postanowili nie wracać do bolesnych wspomnień.
Nadzieja nadana z Polski
Po pięciu latach, w 1988 roku, mama Keiko przeżyła szok. Kayoko Arimoto odebrała telefon od nieznajomej kobiety, która twierdziła, że Keiko mieszka w Korei Północnej, gdzie prawdopodobnie wzięła ślub z jej synem. Toru Ishioka, który również został porwany, napisał do swoich bliskich list. Korespondencja została wywieziona z Korei przez przebywającego tam Polaka, który następnie nadał kopertę na polskiej poczcie. W środku oprócz zapisanej kartki znajdowały się zdjęcia porwanych i malutkiego dziecka oraz japońskie ubezpieczenie Toru. Nie mogło być mowy o pomyłce, czy ponurym żarcie.
Rodzice szybko zorientowali się również, że ich dzieci nie tylko wzięły ślub, ale również mają dziecko. Zasugerowali się zdjęciem małej dziewczynki dołączonym do listu. Toru przezornie nie wspomniał ani słowem o tym, że jest żonaty.
Mimo że rodziny wiedziały już co się naprawdę stało, były bezsilne. Powrót z Korei Północnej okazał się niemożliwy. Japonia nie utrzymywała stosunków dyplomatycznych z reżimem, a Tokio nie chciało drażnić swojego nieobliczalnego sąsiada. Sprawa uprowadzeń została zamrożona na długie lata. Rodziny cierpiały.
Rodzice nastoletniej Megumi Yokoty żyli w niepewności znacznie dłużej. Śledczy długo nie chcieli łączyć jej zaginięcia z tajemniczymi porwaniami. Agenci uprowadzali dorosłych Japończyków, a Megumi w dniu zaginięcia miała zaledwie 13 lat.
Musiało minąć prawie 20 lat od porwania Megumi, które było jednym z pierwszych, by o sprawie zrobiło się głośno. Dziennikarz śledczy Kenji Ishidaka napisał w 1996 roku artykuł, który wywołał społeczną dyskusję i sprawił, że japońskie media zainteresowały się kwestią uprowadzeń. Ishidaka dotarł do byłego koreańskiego szpiega Ahn Myung Jina. Ten potwierdził uprowadzenie nastoletniej dziewczynki w latach 70. Państwo Yokota byli pewni, że chodzi o ich córkę. Shigeru po raz pierwszy poczuł, że jego córka może wrócić do domu. Tymczasem władze wciąż milczały.
Wspaniałomyślny Kim
Przez cały ten czas Korea Północna konsekwentnie odrzucała oskarżenia. Pomagała jej w tym bierna postawa kolejnych rządów Japonii. Przełom nastąpił dopiero we wrześniu 2002 roku. Doszło wtedy do historycznej, pierwszej wizyty japońskiego premiera w Korei Północnej. Junichiro Koizumi został zaproszony do Phenianu przez samego Kim Dzong Ila. Jednym z najważniejszych tematów ich rozmów były porwania.
Po 25 latach od pierwszego uprowadzenia Kim przyznał, że jego kraj w przeszłości porywał Japończyków w celach wywiadowczych. Upubliczniono listę porwanych, na której figurowało 13 nazwisk. Rodziny otrzymały jednak potężny cios. Reżim koreański utrzymywał, że tylko pięcioro z porwanych pozostało przy życiu. Większość miała zginąć w tragicznych okolicznościach.
Yasushi Chimura oraz jego żona Fukie (para pobrała się w Korei) byli szczęściarzami, którzy przetrwali. Piątka ocalałych wkrótce miała odwiedzić Japonię. Kim zezwolił im na dwutygodniową wizytę w ojczyźnie.
Pół roku - tyle zabrakło matce Yasushiego, by znów zobaczyć swojego ukochanego syna. Zmarła, zanim ten dowiedział się o możliwości odwiedzin. Ojcem targały sprzeczne emocje. Nie dość, że jego żona nie doczekała powrotu dziecka, to jeszcze tak wiele rodzin, z którymi się zżył przez te wszystkie lata, nie ujrzy bliskich.
Yasushi wrócił do Japonii 15 października 2002 roku. Na zwołanej konferencji prasowej, z właściwą Japończykom gracją, przeprosił bliskich za to, że musieli martwić się tak długo.
Rozbite rodziny
Gdy Tamotsu Chimura dowiedział się, że syn musi wrócić do Korei, kategorycznie stwierdził, że go nie odda. Nie był sam, popierało go całe japońskie społeczeństwo. Premier uległ presji i złamał wcześniejsze postanowienia. Po dziesięciu dniach minister spraw zagranicznych Japonii stwierdził, że piątka porwanych zostaje w domach. Nakazał również reżimowi przekazanie ich dzieci.
Spotkanie po latach i radość jednych, oznaczały dramat drugich. Yasushi i Fukie zostawili w Korei troje dzieci. Musiało dojść do kolejnej wizyty premiera w Phenianie, by mogły one wrócić do swoich rodziców. W maju 2004 roku, po niemal dwóch latach rozłąki, pięcioro dzieci dwóch porwanych małżeństw przyleciało do Japonii.
Młodzi ludzie wychowani w duchu reżimowej propagandy przeżyli szok. Nie mieli pojęcia, że ich rodzice zostali porwani. Nie zdawali sobie nawet sprawy, że są czystej krwi Japończykami, bo rodzice musieli ukrywać przed nimi swoją tożsamość. Od podstaw musieli poznawać ojczysty język swoich rodziców. Państwo Chimura nie udzielają informacji na temat porwania ani tego, co robili w Korei. Nawet ojciec Yasushiego twierdzi, że niewiele wie o tym, co syn przeżył przez te wszystkie lata. Mówi, że się zmienił. Kiedyś był wygadany, miał cięty język, a dziś jest zamknięty w sobie i jakby ponury. Dla Tamotsu Chimury to znak, że jego dziecko przeszło w Korei piekło.
Po co im Japończycy?
Przyczyny porwań nigdy nie zostały wyjaśnione oficjalnie. Jedna z hipotez mówi o budowaniu społeczności, której reżim miał wpajać nienawiść do ojczyzny. W ten sposób powstałaby grupa potencjalnych zamachowców i radykałów antyjapońskich. Owocem działań ugrupowania o podobnym charakterze było porwanie Keiko Arimoto.
Z kolei japońskie kobiety porywano z powodów... matrymonialnych. W ten sposób reżim szukał partnerek dla Japończyków przebywających w Korei. Także Keiko wyszła za mąż za porwanego rodaka.
Korea Północna potrzebowała również obywateli Kraju Kwitnącej Wiśni, by ci uczyli języka japońskiego szpiegów z Phenianu. Dzięki temu agenci północnokoreańscy mogli udawać Japończyków na całym świecie. Oprócz znajomości języka, chodziło także o sposób bycia i zwyczaje. Były północnokoreański szpieg Ahn Young Jin twierdził, że każdy agent infiltrujący Japonię próbował wtedy uprowadzić Japończyków.
Schwytana północnokreańska agentka Kim Hyun Hui, odpowiedzialna za zamach na samolot linii Korean Air, w którym zginęło 115 osób, zdradziła, że japońskiego uczyli ją właśnie uprowadzeni. Twierdziła również, że Japończycy, których reżim oficjalnie "uśmiercił", żyją. Zastrzeżenia miała jedynie co do Keiko i Toru. Według agentki, za wysłanie listu mogła ich czekać wyłącznie "prawdziwa" śmierć, która byłaby ostrzeżeniem dla reszty porwanych. Z informacji przedstawionych przez Phenian wynika, że para zginęła w tragicznym wypadku zaledwie miesiąc po tym, gdy została nagłośniona sprawa listu…
Nagła śmierć
Tłumaczenia Korei dotyczące wypadków, jakie spotykały porwanych, są co najmniej wątpliwe. Keiko i Toru mieli zginąć wraz z dzieckiem w październiku 1988 roku w wyniku awarii nieszczelnego piecyka gazowego. Jednak Kayoko Arimoto jest pewna, że jej córka i zięć zostali przykładnie ukarani przez reżim za nadanie listu do Japonii.
Znaków zapytania jest znacznie więcej. Jeden z porwanych miał zginąć w wypadku samochodowym. Problem w tym, że ruch drogowy w Korei Północnej praktycznie nie istnieje. Ktoś zmarł na zawał serca w wieku 26 lat, ktoś inny - utonął w środku zimy. Większość uprowadzonych ginęła nagle i młodo. Tylko w jednym przypadku przyczyna śmierci określona została jako naturalna.
Wśród uznanych za zmarłych znalazła się również Megumi, która w wieku 29 lat miała popełnić samobójstwo. Powiesiła się w ogrodzie szpitala psychiatrycznego. Zostawiła nastoletnią córeczkę i męża Koreańczyka.
Dziwnym zbiegiem okoliczności jest również fakt, że groby zmarłych zostały podmyte, a ciała porwane przez potężną powódź. Nawet jeśli Japończykom udawało się uzyskać materiał do badań DNA, to wyniki zawsze okazywały się niejasne lub niepewne ze względu na podwójną kremację.
Nigdy się nie poddadzą
Państwo Yokota nie dawali wiary tym doniesieniom. Jeśli koreańska dyktatura wypierała się porwań przez tyle lat, to dlaczego nagle jej informacje miały być wiarygodne? W dalszej walce utwierdzało ich poparcie setek obywateli, którzy słali do nich listy pełne otuchy. Shigeru i Sakie starannie segregują korespondencje i zachowują każdy podarunek od anonimowych osób. Organizują akcje informacyjne, rozdają ulotki, udzielają się w mediach i szukają poparcia u polityków.
Próbowali odzyskać szczątki Megumi, jednak spotykali się z odmową. Po dwóch latach od oficjalnego ogłoszenia śmierci, 15 listopada 2004 roku w Phenianie wylądował japoński zespół badawczy. Miał za zadanie zbadać przypadki zgonów porwanych obywateli. Okazało się, że ciało Megumi zostało skremowane dwa i pół roku po jej śmierci. Jednak dzięki nowoczesnej technice udało się przyłapać dyktaturę Kim Dzong Ila na kłamstwie. Po szczegółowych testach DNA zleconych przez rząd Japoński, wyszło na jaw, że prochy należały do kilku różnych osób.
Zbiegły północnokoreański agent twierdzi, że to niemożliwe by Megumi popełniła samobójstwo w sposób, w jaki opisały to władze. Według niego Japonka była dobrze strzeżona, bo podobno uczyła języka dzieci Kim Dzong-Ila. Niejasna jest również data jej śmierci. Początkowo mówiono o roku 1993, a z czasem dyktatura zmieniła zdanie i podawała rok 1994.
Rodzice Megumi nie zamierzają się poddawać. Ale są coraz starsi, boją się, że nie zdążą poznać prawdy.
Adam Parfieniuk, Wirtualna Polska
Korzystałem z filmów: Abduction: The Megumi Yokota Story (2006), reż. Patty Kim, Chris Sheridan; Kiddnapped! (2005), reż. Melissa Lee oraz materiałów udostępnionych przez Rescuing Abductess Center for Hope na stronie http://reachdc.net/