Powrót do przeszłości - Irak pogrąża się w bratobójczej wojnie
Przejęcie przez sunnickich bojowników miast w prowincji Al-Anbar jest kolejną odsłoną coraz krwawszej wojny domowej w Iraku. Tymczasem strategią irackich władz wobec rebeliantów jest... przeczekanie. Jak pisze "Polska Zbrojna", nie wróży to Irakowi zbyt dobrze.
27.04.2014 15:15
Sytuacja nad Tygrysem i Eufratem od dłuższego już czasu nie była najlepsza, ale styczeń 2014 roku okazał się najkrwawszy. W całym kraju w zbrojnych potyczkach i atakach terrorystycznych życie straciło ponad tysiąc osób - najwięcej od sześciu lat. Bezpiecznie nie jest już nawet w stołecznym Bagdadzie, który co kilka dni staje się areną zuchwałych zamachów bombowych. W jednym z ostatnich dokonano detonacji tuż obok budynków ministerstwa spraw zagranicznych. Skoro rząd nie jest w stanie ochronić sam siebie, pytają Irakijczycy, to jak może czuwać nad bezpieczeństwem zwykłych obywateli?
W Iraku znów dały o sobie znać różnice między sunnitami (większość) i szyitami (mniejszość). Zdaniem wielu za taką sytuację odpowiada premier Nuri al-Maliki, szyita. Kiedy w 2011 roku z Iraku wyjechali Amerykanie, rozpoczął kampanię, która - przynajmniej zdaniem sunnitów - doprowadziła do politycznej i gospodarczej dominacji szyitów. Elementami takiej wojny podjazdowej były próba wyrzucenia wicepremiera Saleha al-Mutlaka przez okazanie mu wotum nieufności oraz aresztowania sunnickiego wiceprezydenta Tarika al-Haszimiego, który musiał zbiec do Turcji. Co gorsza, Al-Maliki nie doprowadził do poprawy sytuacji gospodarczej.
Plan ponadpaństwowy
Narastająca frustracja irackich sunnitów zbiegła się w czasie z wydarzeniami w sąsiedniej Syrii, gdzie świecki reżim alawity Baszara al-Asada (powiązanego z szyickim Iranem, rządzonym przez duchownych) walczy w krwawej wojnie domowej o przetrwanie. Korzystając z uaktywnienia się w Syrii sunnickich bojówek (zarówno miejscowych, jak i przyjezdnych), irackie ugrupowania sunnickie, powiązane z Al-Kaidą, od dawna postulujące powołanie islamskiego państwa irackiego, postanowiły zmienić swoje cele. Łącząc się z bojówkami w Syrii, zaczęto głosić chęć powołania jednego państwa, które ma objąć Irak oraz Syrię, a docelowo także Liban i Jordanię.
Co ciekawe, sama Al-Kaida zaprzeczyła, że ma kontakty z tym syryjsko-irackim ugrupowaniem, które w Syrii nie jest w stanie odnieść zdecydowanego sukcesu w walce z al-Asadem. Wręcz odwrotnie - w ostatnich tygodniach organizacja ISIL (Islamic State of Iraq and the Levant - Islamskie Państwo w Iraku i Lewancie), bo pod taką nazwą znana jest ta grupa, ma coraz więcej wrogów w Syrii ze względu na zagraniczny charakter i wyjątkową brutalność. Konsekwencją jest utrata przyczółków, chociażby w miejscowości Ad-Dana, z których ISIL zostało wyparte przez partyzantów. Nie inaczej jest w Iraku. Znaczna część społeczeństwa nie popiera działalności sunnickich radykałów, ale biorąc pod uwagę słabość i niekompetencję własnego rządu, stara się w konflikt nie angażować. Nie wspiera więc ani wojska, ani policji.
Międzynarodowy charakter sunnickich grup zbrojnych dotyczy także Iraku, gdzie tego rodzaju siły antyrządowe o religijnym i radykalnym charakterze nie są niczym nowym. Właściwie od początku wybuchu wojny, czyli od 2003 roku, Irak ma z tym problemy. Zasadnicza różnica, co potwierdzają przedstawiciele miejscowych władz, polega na tym, że o ile jeszcze kilka lat temu większość osób spod sztandaru sunnickiej Al-Kaidy stanowili Irakijczycy, o tyle obecnie są to głównie "eksportowi" dżihadyści - przyjezdni z Palestyny, Libii, Pakistanu czy Kaukazu. To dowód na siłę międzynarodowego terroryzmu muzułmańskiego oraz na słabość irackich granic.
Powtórka z historii
Obecne wydarzenia w Syrii od tych w Iraku odróżnia tylko sytuacja na froncie. W Syrii rebelianci ISIL są w odwrocie, tymczasem nad Tygrysem i Eufratem przystąpili ostatnio do zakrojonej na szeroką skalę ofensywy. Zaczęła się pod koniec 2013 roku, kiedy rząd al-Malikiego rozpoczął operację przeciwko sunnickim grupom zbrojnym i politykom. W ostatnich dniach grudnia został aresztowany wpływowy sunnicki poseł Ahmed al-Alwani, co doprowadziło do wymiany ognia i protestów. W wielu miejscach Iraku z powietrza zaatakowano obozy szkoleniowe i bazy sił antyrządowych. W Ar-Ramadi wprowadzono godzinę policyjną i skierowano na ulice wojsko. W odpowiedzi na działania władz bojówki się przegrupowały, przechodząc do śmiałego planu - zajęcia obszarów zurbanizowanych, by siły rządowe nie mogły ich bombardować. Rejonem szczególnie ciężkich walk stała się w ostatnim czasie prowincja Al-Anbar. Tam też sunnickie bojówki przejęły kontrolę nad znacznymi obszarami Ar-Ramadi i niemal całą Al-Falludżą. Miejsce nie jest przypadkowe -
Al-Anbar graniczy z Syrią, co ułatwia swobodny i niekontrolowany napływ bojowników i broni. Moment jest istotny, bo w kwietniu w Iraku mają się odbyć wybory parlamentarne. Nowy parlament wybierze zarówno prezydenta, jak i premiera.
Zdeterminowany rząd al-Malikiego postanowił wziąć przykład z Amerykanów, którzy w 2004 roku szturmowali Falludżę. Dla Stanów Zjednoczonych była to najkrwawsza bitwa od czasów wojny w Wietnamie. Oficerowie iraccy zaoponowali jednak - stwierdzili, że nie mają sił i środków, by powtórzyć amerykańską operację. Rząd Al-Malikiego wstrzymał zatem plany ofensywy, ograniczając się do taktycznych potyczek i ostrzału artyleryjskiego. Liczba ofiar zaczęła szybko rosnąć. Miejscowy dziennikarz, cytowany przez "Washington Post", stwierdził: - Przed 2004 w Falludży był jeden cmentarz. Potem były już cztery. Teraz ludzie obawiają się, że niedługo miasto będzie mieć ich osiem.
Wsparcie Amerykanów
Premier Al-Maliki zaapelował o międzynarodową pomoc, głównie do Stanów Zjednoczonych. Sekretarz stanu John Kerry jednoznacznie jednak odrzucił pomysł wysłania do Iraku żołnierzy. Jak stwierdził, to wojna Irakijczyków, a nie Amerykanów. Obiecał jednak pomoc, ale do końca nie wiadomo, w jakim wymiarze.
Rząd w Bagdadzie liczy na możliwie szybką dostawę 24 śmigłowców AH-64E Guardian (jeszcze w tym roku) i 500 rakiet powietrze-ziemia AGM-114K/R Hellfire (dostarczono już około 75 sztuk). Z powodu pogarszającej się sytuacji Bagdad, który zamówił rosyjskie Mi-28NE oraz Mi-35 (dostawy rozpoczęły się w 2013 roku), w trybie pilnym poprosił Amerykanów o niezwłoczne dostarczenie na zasadzie wypożyczenia sześciu śmigłowców Apache. Irak otrzymał też osiem bezzałogowców ScanEagle. Do bezpośredniego wsparcia Irakijczyków zostanie również skierowana część opłacanych przez Stany Zjednoczone pracowników kontraktowych - obecnie jest w Iraku 12,5 tys. osób.
Amerykańskie "jastrzębie" na Kapitolu ostro krytykują administrację Baracka Obamy, który w polityce bliskowschodniej jest całkowicie zagubiony. Przypominają, że Biały Dom planował utrzymać w Iraku kontyngent co najmniej kilku tysięcy żołnierzy po formalnym wycofaniu wojsk w 2011 roku (szkolenie, działania specjalne), ale ostatecznie nie udało się porozumieć z władzami w Bagdadzie co do zakresu amerykańskiego immunitetu. Irackie wojsko zostało same - kiepsko wyposażone, słabo wyszkolone, a także głuche i ślepe pod względem wywiadowczym.
Wydaje się, że rząd iracki nie ma żadnego pomysłu na ustabilizowanie sytuacji. Oficjele w rozmowach przyznają, że strategią władz jest... poczekać, aż radykałom skończy się amunicja i złożą broń. Trudno o bardziej jaskrawy przykład bezradności. Nie wróży to Irakowi zbyt dobrze.
Robert Czulda, "Polska Zbrojna"