Najskuteczniejszy snajper w historii USA: Polska może być dumna z GROM-u
Mówi, że ma na koncie 255 trafień. Pentagon potwierdził 160 z nich, co i tak sprawia, że jest najskuteczniejszym snajperem w historii amerykańskiej armii. Podczas czterech zmian w Iraku Chris Kyle brał udział we wszystkich najważniejszych bitwach. Rebelianci nazywali go "diabłem". W rozmowie z Wirtualną Polską opowiedział, kto sikał do butelek Żubrówki, jak układała mu się współpraca z GROM-em i dlaczego nie chcieli przyjąć go do wojska.
02.08.2012 | aktual.: 04.09.2012 12:42
WP: Ile miałeś lat, gdy dostałeś swoją pierwszą broń?
Osiem.
WP: A kolejne?
Mając osiem lat dostałem własną wiatrówkę. Z czasem dostałem "dwudziestkę dwójkę" (broń na amunicję o kal. 5,6 mm - przyp), a skończyłem na strzelbie do polowania na jelenie.
WP: I polowałeś już jako ośmiolatek?
Tak, nawet wcześniej. Ale w wieku ośmiu lat miałem już swoją broń. Polowałem na jelenie, indyki i inne zwierzęta.
WP: Sądzisz, że tak wczesna styczność z bronią wpłynęła na twoje dalsze życie?
Od zawsze marzyłem o byciu kowbojem i służbie w wojsku. Jeśli chodzi o samą broń, to na pewno sprawiła, że zechciałem zostać snajperem. Kocham broń, kocham się o niej uczyć i z niej strzelać. Wtedy nie było żadnej wojny, więc pomyślałem sobie, że wyszkolenie snajperskie sprawi, że stanę się lepszym myśliwym.
WP: Wraz z młodszym bratem wybraliście kariery w wojsku. Czy rodzice kiedykolwiek próbowali wybić wam służbę z głowy? A może wręcz przeciwnie?
Bez względu na to co robiliśmy, rodzice zawsze byli z nas dumni. Nigdy nie nakłaniali mnie do wstąpienia do wojska. Chciałem się zaciągnąć po ukończeniu szkoły średniej. Ale mama zaprotestowała. Rodzice chcieli, żebym najpierw poszedł do koledżu. Gdy się dostałem (na studia - przyp.), byli niesamowicie dumni. Ale tak samo dumni byli gdy, dorabiałem jako kowboj na ranczo.
WP: W swojej książce "Cel Snajpera" wspominasz o "teksańskiej duszy", cechach typowych dla każdego mieszkańca tego stanu. Jednocześnie twierdzisz, że ludziom z zewnątrz ciężko jest zrozumieć wasz styl bycia. Czy mógłbyś spróbować wyjaśnić, czym - według ciebie - różnicie się od innych Amerykanów?
Teksas jest bardziej wyluzowany, ludzie są bardzo przyjaźni. Ale jednocześnie jesteśmy wyjątkowo dumni ze swojej amerykańskiej kultury i historii stanu. Gdziekolwiek byś nie poszedł, zobaczysz flagi Teksasu. Jesteśmy dumni, że stąd pochodzimy.
WP: Jak wyglądał dzień, w którym przystąpiłeś do wojska?
Komisja rekrutacyjna mnie zdyskwalifikowała. Po dość poważnym wypadku miałem w przedramieniu druty i śruby. Początkowo nie chcieli mnie przyjąć.
WP: Więc jak to możliwe, że później stałeś się częścią elitarnej jednostki komandosów Navy SEALs?
Z czasem stało się to normalną praktyką i było do zaakceptowania, byłem przecież sprawny. Jestem przekonany, że w wojsku było zbyt mało żołnierzy i po prostu potrzebowali więcej chłopaków.
WP: Do wojska przystąpiłeś niedługo przed zamachami z 11 września. Jak ataki na WTC wpłynęły na ciebie?
Wpłynęły i to bardzo. Zamachy wzbudziły gniew w każdym, również we mnie. Nie mogłem uwierzyć, że ktoś może nas zaatakować, w czasie gdy nie prowadziliśmy żadnej wojny. To sprawiło, że musieliśmy dostać ludzi, którzy nam to zrobili. Przed zamachami z 11 września zawsze w SEALs trenowaliśmy na wypadek, gdyby wybuchła wojna. Tego dnia wszyscy zrozumieli, że właśnie idziemy na wojnę.
WP: Gdy trafiłeś do Iraku po raz pierwszy, nie byłeś jeszcze snajperem. Kiedy pomyślałeś, że możesz nim zostać i być w tym naprawdę dobry?
Snajperem chciałem zostać od zawsze. Po pierwszej zmianie w Iraku, zwierzchnicy zwrócili się do mnie z pytaniem, czy nie chciałbym spróbować swoich sił na szkoleniu snajperskim. Odpowiedź była oczywista. Do Iraku wracałem już jako snajper.
WP: Jednak pierwszej tury nie wspominasz entuzjastycznie. W książce piszesz, że byłeś zawiedziony. Dlaczego?
Przede wszystkim byłem zawiedziony naszymi dowódcami. Czułem, że jako SEALs nie robimy wszystkiego, by chronić naszych żołnierzy i marines. Zbyt dużo czasu spędzaliśmy wyczekując. Tak jak każdy z nas, chciałem walczyć więcej. Żołnierze i marines rzucali swoje życie na szalę, niektórzy ginęli, a my siedzieliśmy w bazie, zamiast być tam z nimi. Nie wszyscy dowódcy tacy byli, niektórzy pozwalali zająć się nam robotą.
WP: Jak to się stało, że walczyłeś razem z polskimi żołnierzami z GROM-u?
Czterech z nas (SEALs-ów - przyp.) zostało wybranych do współpracy z GROM-em. Potrzebowali nawigatorów, snajperów i radiowców. Wzięli mnie ze względu na to, że byłem nawigatorem i snajperem. Zajmowałem się pilotowaniem Humvee tak, by cały skład sprawnie trafiał z bazy na miejsce akcji, a następnie bezpiecznie do niej powracał. Po jakimś czasie udowodniłem im, że dobrze wykonuje swoją robotę, zaufali mi i zaprosili do swoich kwater. WP: Gdzie zapoznali cię z polską wódką…
O tak, wiele nauczyli mnie o Polsce… Pamiętam, jak opowiadali o żubrach, które miały sikać na źdźbła trawy z butelek Żubrówki. To oczywiście nieprawda, ale ta historia szczególnie utkwiła mi w pamięci.
WP: Współpraca z GROM-em była jednorazowa czy może walczyłeś u ich boku więcej razy?
Pierwszy raz zetknąłem się z nimi podczas początkowej inwazji na Irak, jeszcze przed zajęciem pól naftowych. Później raz jeszcze w Bagdadzie, podczas, którejś z kolei tur w Iraku.
WP: Jak wypadają Polacy z GROM-u na tle Navy SEALs?
Byli niesamowici. Niezwykłe profesjonalni. Trenowali ciężko i dobrze wykonywali swoje zadania. Polska może być z nich naprawdę dumna, to są naprawdę najlepsi z najlepszych. Pracując razem z nimi, czułem się jakbym był ze swoją własną jednostką, działali podobnie do nas. Praca z nimi to był dla mnie zaszczyt.
WP: Utrzymujesz kontakty z żołnierzami z GROM-u?
Tak. Niektórzy z nich wciąż służą. Spotkałem się z nimi w Polsce podczas tej wizyty.
WP: Co dzieje się w twojej głowie, gdy strzelasz do człowieka?
Przede wszystkim siedząc w ukryciu chcę być pewien, że uratuję życie swoich ludzi, na których czyha przeciwnik, którego mam na celowniku. Muszę ocenić prawidłowo wiatr, dystans…
WP: … bardziej technika, a mniej emocje, tak?
Tak, nie myślisz o nim jak o osobie, widzisz go jako zagrożenie, którym jest w istocie, bo właśnie próbuje zabić kogoś innego.
WP: Liczbę swoich trafień szacujesz na 255, Pentagon potwierdza, że jest ich ponad 150. Dziś podkreślasz technikę i opanowanie. A jak było za pierwszym razem?
Za pierwszym razem byłem wściekły. Nigdy nie chciałem strzelać do kobiet, a to była kobieta, niosła granat. Byłem wściekły na nią, bo sprawiła, że musiałem wybierać: albo siedzę i patrzę, jak zbija moich ludzi, albo sam ją zabiję. Jeśli chodzi o emocje, to był mój najtrudniejszy strzał. Nigdy później nie zabiłem kobiety.
WP: Nie wahałeś się wtedy?
Bardzo się wahałem. Przez chwilę się powstrzymywałem. Liczyłem, że marines, których chciała zaatakować, sami się nią zajmą, ale ostatecznie sam oddałem strzał.
WP: Czy żałujesz tego lub innych trafień?
Ani jednego.
WP: Ale w książce sam wspominałeś, że wojskowy wywiad bywa zawodny. Co, jeśli któryś z twoich celów był ofiarą niedoinformowania agentów?
Nie mogło tak być. Ludzie, których zabijałem, ginęli podczas prób ataków na nasze wojska. To nie wyglądało jak na filmach, że dostawałem zdjęcie gościa do likwidacji. Zabijałem tych, którzy sami próbowali zabijać.
WP: Typowo filmowe wyobrażenie to trafienia między oczy i spektakularne odległości. A jak to wygląda w rzeczywistości?
W rzeczywistości strzela się w korpus. Nie celuje się w głowę. Nawet snajperzy chybiają, szczególnie do ruchomych celów, które się przemieszczają, gestykulują i poruszają głowami. To jest mniejszy cel, a klatka piersiowa nie porusza się podczas rozmów i gestykulacji. Poza tym ma większą powierzchnię i w przypadku niedokładnego trafienia jest szansa na to, że kula i tak dosięgnie celu, a cała moja praca polega na tym, żeby tak się właśnie stało. Zależnie od misji pracujemy w parach lub grupach, trzeba mieć pewność, że w przypadku namierzenia naszej pozycji będzie się miało wsparcie. Po strzałach z reguły snajperska pozycja jest wykrywana i staje się pozycją obronną. Przechodzi się wtedy do wymiany ognia.
WP: A co z odległościami?
Większość moich trafień zaliczyłem na odległościach od 200 do 400 jardów (180 - 360 metrów - przyp.). Walczyłem głównie w miastach, a tam wszystkie cele naturalnie będą bliżej. Żołnierze w Afganistanie zwykle strzelają z dużo większych odległości niż robiłem to w Iraku. WP: Mówisz, że 200-400 jardów to była reguła. A odstępstwa? Jaki był twój najdłuższy strzał?
To było na przedmieściach Bagdadu, w okolicach Sadr City. Z wioski do wioski przejeżdżał konwój Amerykanów, obserwowałem okolicę i wypatrzyłem na jednym z dachów gościa z granatnikiem. Przygotowywał się do wystrzelenia w stronę konwoju. Ja strzeliłem pierwszy. To było 2100 jardów (1920 metrów - przyp.).
WP: Co umożliwiło oddanie tak dalekiego strzału?
Mamy doskonałe celowniki, powiększają na tyle, że mogłem go dokładnie zobaczyć. Widziałem co na sobie nosi, widziałem jego broń i do czego się szykuje.
WP: To wtedy zaczęto nazywać cię "Legendą"?
Tak, to było mniej więcej w tym czasie. Inni żołnierze zaczęli mnie tak nazywać. Pewnego dnia byłem lekko podirytowany, może przez brak snu i dobitnie dałem im znać, że nie podoba mi się taki przydomek. A jeśli już dasz im znać, że ksywka ci nie odpowiada, to możesz być pewien, że będą cię tak nazywali. I od tamtej pory tak już zostało - "Legenda". Wcześniej wołali na mnie po prostu "Tex".
WP: W Iraku to ty byłeś stroną, która przynosiła śmierć. A jak często zdarzyło ci się znaleźć w sytuacji, w której pomyślałeś, że właśnie sam się o nią otarłeś?
Kilka razy. Byłem postrzelony, przeżyłem wybuchy min, wielokrotnie mnie raniono. To jest ryzyko, na które jest się tam narażonym. Jeśli chodzi o samo "niesienie śmierci", to tak, moją pracą było zabijanie ludzi. Ale ja nie "niosłem śmierci", tylko sprawiałem, że ludzie wracali do swych domów. Przynosiłem bezpieczeństwo nie tylko dla naszych chłopaków i sojuszników, ale też dla lokalnej ludności. Każdemu z nich przynosiłem ochronę i spokój ducha.
WP: Wraz z kolegami z Iraku upodobaliście sobie logo czaszki, którą posługiwał się Punisher (ang. "wymierzający karę"), bohater amerykańskich komiksów. Umieszczaliście ją na mundurach i hełmach. Skąd ten pomysł?
Postać Punishera była po stronie dobra. Gość wchodził i "zdejmował" złoczyńców.
WP:
Ale chyba akty zemsty, które wymierzał, stawiały go jednak ponad prawem. Czy w Iraku czułeś, że jesteś ponad prawem?
O nie, nie byliśmy ponad prawem. Musieliśmy nieustannie mieć je na uwadze i upewniać się, że to, co robimy, mieści się w jego ramach.
WP: Jak więc wygląda "formalna" strona strzelania?
Po każdym strzale, po powrocie do bazy, trzeba wypełnić szczegółowe papiery. Data, godzina, wiatr, temperatura, opis miejsca, w którym trafiłeś cel z podaniem współrzędnych, opis tego, co miała na sobie trafiona osoba i co nosiła ze sobą - to wszystko trzeba spisać. Trzeba też podać uzasadnienie otwarcia ognia, opisać miejsce, z którego oddało się strzał, podać rodzaj broni, amunicji. To wszystko musi dodatkowo zweryfikować świadek.
WP: Zdarzało się, że twoje raporty były kwestionowane i poddawane śledztwu?
Tak, raz miałem taką sytuację. Ale po śledztwie zostałem oczyszczony z zarzucanych mi błędów.
WP: Liczba potwierdzonych przez Pentagon trafień wskazuje, że jesteś najlepszym i najbardziej śmiercionośnym snajperem w historii amerykańskiej armii. Dlaczego nie lubisz takich określeń?
Bo nie czuje się najlepszym snajperem. Byli inni żołnierze, których uważam za lepszych snajperów. Ja tylko znalazłem się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, po prostu miałem więcej okazji.
Nie chcę być też nazywany najbardziej śmiercionośnym snajperem, bo nie chcę być znany przede wszystkim z powodu liczby osób, które zabiłem. Chciałbym być znany z liczby, którą udało mi się uratować. Lepiej być kojarzonym jako "anioł stróż", a nie "najbardziej śmiercionośny snajper". WP: Jak często "anioł" zawodził? Czy było wiele sytuacji, w których nie udało ci się pomóc innym żołnierzom?
Zdarzały się sytuacje, w których marines patrolowali ulice, a moim zadaniem było obserwowanie okolicy i zabezpieczanie ich. Nie zawsze byłem w pełni skuteczny, bywało, że strzelali do nich i zabijali, zanim ja zdążyłem ich namierzyć.
WP: Czy w takiej sytuacji, pomimo wielkiej ilości trafień, czułeś, że zawiodłeś?
Zdecydowanie. Odbierałem to jako osobistą porażkę, bo moją pracą jest zapewnienie, że oni wrócą do swoich domów. Tymczasem ludzie ginęli, pomimo moich obserwacji. Nie wykonywałem swojej pracy dostatecznie dobrze.
WP: W książce kilkakrotnie napisałeś, że twoi przeciwnicy to "dzikusy". Nie pomyślałeś, że może oni podobnie myślą o tobie, że dla nich możesz być dzikusem i najeźdźcą?
Nie mogli mówić, że jestem najeźdźcą, skoro sporo bojowników, ściągało do Iraku z zagranicy. A "dzikusy"? To określenie pasowało do nich jak ulał. Ktoś, kto obcina głowę i nabija na pal przed domem, by rodzina żyła w strachu, żywcem wypruwa wnętrzności, wypala oczy czy wybija zęby małym dzieciom, dzięki czemu może je wykorzystać seksualnie bez obawy o pogryzienie, jest dla mnie "dzikusem". Tak ekstremalne sceny zdarzały się bardzo często. Wcale nie twierdzę, że wszyscy Irakijczycy to "dzikusy", ale ci, z którymi walczyłem? Tak.
Zdarzało się, że walczyliśmy przeciwko bojownikom, którzy byli pod wpływem narkotyków. Gdy się takich trafiało, nie czuli, że oberwali i walczyli dalej. Pewnego razu dostaliśmy się do szpitala, który został przez nich zajęty. Na podłodze walały się osmalone łyżki, zużyte igły i różne rodzaje narkotyków. Brali je by dodać sobie odwagi, ale też by walczyć, mimo otrzymanych ran.
WP: W swojej książce jasno określasz hierarchię wartości: po pierwsze Bóg, po drugie ojczyzna, po trzecie rodzina. Ciężko być jednocześnie komandosem, mężem i ojcem dwójki dzieci. Podobno wśród SEALs-ów ponad 90 proc. małżeństw kończy się rozwodem. Kiedy zrozumiałeś, że rodzina potrzebuje cię bardziej niż ojczyzna?
Nawet gdy kończyłem służbę, moją dewizą wciąż było: Bóg - ojczyzna - rodzina. Ale wtedy wiedziałem już, że jeśli wciąż będę wyjeżdżał, to żona i dzieci przeprowadzą się do innej części Stanów i zamieszkają u teściów. Jeśli chciałem być z rodziną, to musiałem odejść. To był mój wybór. Nie stało się to od razu, ale ostatecznie postawiłem rodzinę ponad ojczyzną.
WP: Dzieci pomogły w podjęciu decyzji?
Tak, chciałem być częścią ich życia. Świadomość, że mogą dorastać beze mnie była równie bolesna, jak perspektywa odejścia żony.
WP: Nie tęsknisz za akcją?
Tęsknię za chłopakami, za "braćmi", za byciem częścią czegoś, co służyło wspólnemu dobru - za tym tęsknię najbardziej.
WP: Jak radzisz sobie z problemami, które dotykają wielu byłych wojskowych, takimi jak stres pourazowy, depresja czy skłonność do używek?
Przede wszystkim dzięki wierze, bycie chrześcijaninem pomaga mi utrzymać pion. Podobnie jak wsparcie od mojej rodziny. Żona wspierała mnie nawet w najgorszych chwilach, zawsze mogłem na niej polegać. Odgrywam wielką rolę w życiu moich dzieciaków. Mam wspaniałych przyjaciół. Poza tym nie zerwałem z armią całkowicie, w pewnym sensie pozostaje jej częścią - przeprowadzam szkolenia. Te wszystkie rzeczy pomagają i sprawiają, że mogę zachować wewnętrzny spokój.
WP: Przeprowadzasz szkolenia, więc wciąż strzelasz?
Tak, strzelam. W wolnych chwilach poluję, ale strzelanie to wciąż moja praca. Cały czas ćwiczę, by móc uczyć innych żołnierzy. Zanim pojadą na zagraniczne misje, uczę ich tego, czego sam nauczyłem się w Iraku. Mam nadzieję, że rzeczy, które im przekazuję, pozwolą im bezpiecznie wrócić do domów.
WP: Mija kilkanaście lat. Twoje dzieci przychodzą i mówią ci, że chcą wstąpić do wojska. Jak reagujesz?
Bez względu na ich decyzję, będę z nich dumny. Jeśli nie chciałyby wstąpić do wojska, to ani ja, ani żona nie nakłanialibyśmy ich do tego. Ale gdyby chciały, to nie pozostałoby mi nic innego, jak zrobić wszystko, by je do tego przygotować. Na pewno niczego bym nie zakazywał. Po sobie wiem, że za każdym razem, gdy ktoś próbuje mnie do czegoś zniechęcić, to sprawia, że chcę zrobić to jeszcze bardziej.
WP: Jeśli w przyszłości wybuchłaby wojna, jakiej świat nie widział od lat, i będziesz znów potrzebny w armii, co wtedy?
Jeśli moja rodzina i dom będą zagrożone, to wracam. Jednak teraz nie ma takiej potrzeby, są inni, którzy mogą walczyć, teraz liczą się dla mnie bliscy, mam swoją pracę. Ale tak jak mówiłem, jeśli przyjdą do mojego domu, wtedy będziemy rozmawiali inaczej.
Więcej o najskuteczniejszym snajperze dowiesz się z jego autobiografii "Cel Snajpera" (wyd. Znak 2012).
Rozmawiał Adam Parfieniuk, Wirtualna Polska