"L. Kaczyński stanie się symbolem Solidarności"
Lech Kaczyński jako pierwszy prezydent wolnej Polski docenił działaczy "Solidarności”. W naturalny sposób zatem może być dziś postrzegany przez wielu jako wielka postać solidarnościowa. Tego boją się ci, którzy dziś tak bezczelnie pomniejszają jego rolę. Obawiają się, że w obliczu niechybnej kompromitacji Wałęsy to Lech Kaczyński stanie się symbolicznym patronem ruchu solidarnościowego. Oto przyczyna blokowania upamiętnienia dorobku tragicznie zmarłego prezydenta. Taki też był przecież przekaz wystąpienia Tuska na zjeździe „Solidarności” - mówi Jarosław Kaczyński w rozmowie z Katarzyną Gójską-Hejke i Tomasz Sakiewiczem w "Gazecie Polskiej".
Pana wystąpienie na zjeździe „Solidarności” wywołało prawdziwą burzę. Spodziewał się Pan takiej reakcji?
Wszystko, co powiedziałem, jest prawdą. Wystarczy sięgnąć choćby po ostatnio wydaną książkę o Annie Walentynowicz. Jednak mamy taki klimat, iż fakty wielu osobom przeszkadzają, że dopuszczalna jest tylko lukrowana, hagiograficzna opowieść o naszej najnowszej historii.
Czy Henryka Krzywonos ma zastąpić Annę Walentynowicz, stać się nową przywódczynią gdańskiego strajku?
Mam poczucie, że wystąpienie pani Krzywonos było zaplanowane jeszcze przed zjazdem „Solidarności”. Donald Tusk nie mógł nie przyjąć zaproszenia na to spotkanie. Musiał przyjechać, jednak miał świadomość, iż nikt go nie powita owacjami. Dlatego istniała potrzeba przykrycia jego agresywnego wystąpienia i wygwizdania przez związkowców jakimś wydarzeniem, które przy okazji uderzy we mnie. Taka jest – w mojej ocenie – geneza wejścia na scenę pani Krzywonos. Bez względu na to, co bym powiedział, jej reakcja byłaby taka sama. Widziałem zresztą, iż wstała wcześniej, niż ja powiedziałem to, co rzekomo ją tak zdenerwowało.
Tusk zarzucił dzisiejszemu kierownictwu, ale i poprzednim po 1989 r., rozbicie związku.
„Solidarność” została rozbita przez wprowadzenie stanu wojennego. Odpowiedzialność za to ponosi Jaruzelski. To z kolei Bronisław Komorowski – z partii Donalda Tuska – tak fetował Jaruzelskiego choćby na uroczystości zaprzysiężenia. Taka jest prawda, Donald Tusk posługuje się wersją kłamliwą, bo tak jest mu wygodniej.
Jak Pan ocenia wypowiedź Tadeusza Mazowieckiego, który ujawnił, kogo Pan obwiniał o ugodowość wobec komunistycznej władzy w czasie strajku?
Mam kilka zasad, których nigdy nie łamię. Wśród nich jest ta, że nie komentuję i nie opowiadam prywatnych rozmów. Dziwię się, że pan Mazowiecki w mediach cytuje strzęp prywatnej rozmowy ze mną. To w mojej ocenie nie przystoi. Ale każdy odpowiada za siebie i kieruje się swoim sumieniem. Za zachowanie ze wszech miar niegodziwe uważam okazywanie braku szacunku dla zmarłych. To nie tylko sprzeczne z zasadami, które tworzą naszą cywilizację, ale też jakże niskie. Atakowanie człowieka, który nie może się obronić, nie wymaga żadnej odwagi, do tego wystarczy jedynie bezczelność. Pan Mazowiecki mówi o prezydenturze Lecha Kaczyńskiego „mało wybitna”. Jednak ta zaciekła walka z pamięcią o moim Bracie, z jego spuścizną, pokazuje, że osiągnął bardzo wiele jako prezydent RP, a czas jego urzędowania był okresem licytowania Polski w górę.
Może dlatego jego rola w Sierpniu jest tak umniejszana. Bogdan Lis powiedział, że Lech Kaczyński był na strajku przez godzinę.
To zupełne kłamstwo. Sprawa jest powszechnie znana. Leszek rzeczywiście nie był na całym strajku, ale nigdy nie twierdził, iż był. Był obecny w drugiej fazie, i tę obecność można liczyć w dniach, a nie w godzinach. To wynikało z dwóch powodów. Po pierwsze, otrzymał zadanie rozmów z negocjatorami. Miał ku temu predyspozycje, przede wszystkim jako świetny prawnik, zresztą napisał część porozumienia. A po drugie – Brat był wówczas w zupełnie wyjątkowej sytuacji rodzinnej. Marta była maleńka, a Marylka bardzo bała się zostać sama. Mimo to zaangażował się tak, jak tylko mógł, i jego rola jest nie do pominięcia. Wszyscy, którzy twierdzą, iż było inaczej, zwyczajnie kłamią, bo przecież wystarczy zajrzeć do książek, by sprawdzić, jak było naprawdę. * Czy jesteśmy świadkami dramatycznej walki o zawłaszczenie spuścizny „Solidarności” i podporządkowanie jej dominującemu nurtowi politycznemu?*
Trudno będzie z Lecha Wałęsy uczynić jedynego bohatera „Solidarności”. Jestem pewien, iż kolejne książki o panu Wałęsie – a przecież na pewno powstaną – dokonają dalszej dekonstrukcji tej postaci. Lech Kaczyński – choć w rzeczywistości był jednym z grona liderów „Solidarności” – przez lata obecności w polityce nie sprzeniewierzył się ideałom, które stanowiły fundament zrywu wolnościowego. Nawet więcej – jako pierwszy prezydent wolnej Polski docenił działaczy „Solidarności”. W naturalny sposób zatem może być dziś postrzegany przez wielu jako wielka postać solidarnościowa. Tego boją się ci, którzy dziś tak bezczelnie pomniejszają jego rolę. Obawiają się, że w obliczu niechybnej kompromitacji Wałęsy to Lech Kaczyński stanie się symbolicznym patronem ruchu solidarnościowego. Oto przyczyna blokowania upamiętnienia dorobku tragicznie zmarłego prezydenta. Taki też był przecież przekaz wystąpienia Tuska na zjeździe „Solidarności”. Oskarżał wszystkich o rozbicie jedności związku, roztrwonienie jego potencjału – co to
miało wspólnego z prawdą o historii najnowszej „Solidarności”? Nic. Ale to bez znaczenia. Tusk mówił to do najbardziej naiwnej części swojego elektoratu, ludzi, którzy zaiste oceniają świat poprzez jednostkowe obrazy, bo nie mają chęci do głębszej analizy.
W wystąpieniu przed koncertem na terenie d. Stoczni Gdańskiej prezydent Komorowski nie wspomniał swojego tragicznie zmarłego poprzednika. Nowa głowa państwa ma chyba poważny problem, jak poradzić sobie z dorobkiem Lecha Kaczyńskiego.
Nie tylko on. W mojej ocenie liderzy PO czy szerzej liderzy establishmentu mają problem z Lechem Kaczyńskim. Tak jak już wspomniałem, budowana przez nich konstrukcja lukrująca postać Wałęsy za jakiś czas rozsypie się jak domek z kart. Na szczęście można w Polsce jeszcze pisać książki – kolejne o Lechu Wałęsie są nieuniknione. Nie mam na myśli jedynie czasów PRL. Jestem przekonany, iż rzetelna praca historyczna o prezydenturze Wałęsy jeszcze mocniej zdekonstruuje tę postać. Lech Kaczyński sprawdził się jako jeden z szerszego grona przywódców „Solidarności” i sprawdził się w wolnej Polsce. Piastował wiele bardzo wysokich urzędów, nie licząc prezydenckiego, i za każdym razem był wysoko oceniany. Jego dorobek jest ogromny i niepowtarzalny. Dlatego dziś tak zaciekle walczy się o zablokowanie upamiętnienia go czy wręcz o zakłamanie. Platforma i jej zaplecze doskonale zdają sobie sprawę, że Polska, która uczci pamięć Lecha Kaczyńskiego, nie będzie tą Polską, której oni chcą. To sprawa niesłychanie ważna, choć na
pierwszy rzut oka może się zdawać niepierwszorzędna. Dotyczy symboli i historii, ale to w końcu one będą budować tożsamość naszego kraju. Tak jak Piłsudski nie mógł być symbolem PRL. Tak samo Lech Kaczyński – przy całej nieporównywalności postaci – nie może być symbolem kondominium rosyjsko-niemieckiego w Polsce. A może być symbolem Polski niepodległej i symbolem „Solidarności”, bo tak się potoczyła historia po 1989 r.
Czy walka o wyrzucenie Krzyża Pamięci z Krakowskiego Przedmieścia nie jest ujawnieniem od dawna przygotowywanego planu przez środowiska antychrześcijańskie ataku na obecność chrześcijaństwa w życiu publicznym?
Nie mam wątpliwości, że tak właśnie jest. Dlatego szczególnie zdumiewające jest zachowanie prezydenta Komorowskiego, który sam rozpoczął tę akcję, dając sygnał – pozwolenie na wyrzucenie Krzyża Pamięci. To naprawdę niesłychane. Jestem pewien, że prezydent Kwaśniewski, choć prezentujący się jako osoba niewierząca, tak by nie postąpił. Trudno mi uwierzyć w twierdzenie, iż Komorowski nie zdawał sobie sprawy, co może spowodować jego wypowiedź. Gdyby rzeczywiście był nieświadomy, byłoby to fatalne dla Polski. Taki poziom nieumiejętności przewidywania konsekwencji własnych działań może być wręcz zgubny, szczególnie gdy dotyczy głowy państwa.
Stanowisko prezydenta poparli niektórzy hierarchowie, choćby biskup Pieronek był łaskaw poradzić, by do walki z obrońcami Krzyża Pamięci państwo wysłało antyterrorystów.
Nie mam zwyczaju komentować wystąpień hierarchów, lecz tym razem postąpię wyjątkowo. Jestem zupełnie zdumiony wypowiedzią księdza biskupa Pieronka. W Polsce krzyż jest od stuleci znakiem żałoby, oddawania czci zmarłym. Nie rozumiem, dlaczego ksiądz biskup to pomija. Budzi to we mnie głęboki sprzeciw. Podobnie jak nie mogę się pogodzić z tym, że władze Rzeczpospolitej pozwalały i pozwalają bezkarnie atakować tych, którzy modlą się pod Krzyżem Pamięci. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż to polski rząd i władze Warszawy swoją biernością zachęciły te pijane hordy, by rzucały się na bezbronnych ludzi, profanowały znaki pamięci, portrety ofiar katastrofy smoleńskiej. Wystarczyłaby jedna akcja policji i straży miejskiej, by definitywnie skończyć te napady. Z jakiegoś powodu takiej interwencji nie było. Jestem pewien, że decyzja o tolerowaniu łamania prawa wobec obrońców krzyża nie została podjęta w policji. Nawet nie w MSWiA. Odpowiedzialność za napady na Krakowskim Przedmieściu spada na szefa rządu. Żałuję, iż
ksiądz biskup Pieronek nie objął troską bezbronnych ludzi atakowanych przez zdziczałe grupy napastników na oczach stróżów prawa.
Mam nadzieję, że odpowiedzialni za tolerowanie napadania na ludzi poniosą kiedyś konsekwencje na sali sądowej. Bez względu na to, jak wysokie urzędy dziś piastują. W wymiarze moralnym sytuację oceniam równie jednoznacznie – to jest lumpenproletaryzacja polskiego życia społecznego i tylko okupanci albo zaborcy mogliby sobie tego życzyć. Nikt, kto myśli o losie Polski, nie może pozostać obojętny wobec tego niewyobrażalnego schamienia. * Mówiąc o katastrofie smoleńskiej, często używa Pan określenia, iż piloci zostali zmyleni. Czy ma Pan nową wiedzę na temat przyczyn rozbicia samolotu z polską delegacją?*
Znam tylko to, co zostało upublicznione, czyli zapis rozmów zarejestrowany przez czarną skrzynkę. A z niego jasno wynika, że jeśli piloci nie byli wariatami – a nie byli, jeśli nie byli pijani – a nie byli, to musieli otrzymać nieprawdziwe dane. Nie mogli zachowywać się spokojnie, tak jak się zachowywali, gdyby znali prawdziwe położenie samolotu. I to jest oczywiste. W mojej ocenie budzącą grozę tajemnicą pozostaje stan roztrzaskania samolotu. Gdyby nawet Tu-154M lądował awaryjnie w lasku przed lotniskiem, to według specjalistów nie powinien ulec doszczętnemu zniszczeniu. Oczywiście, mielibyśmy do czynienia z poważną katastrofą lotniczą, ale nie tak straszliwą masakrą.
Pan był na miejscu katastrofy kilkanaście godzin później. Czy widział Pan wrak samolotu?
Tak, widziałem. I pamiętam dokładnie, że poza najmocniejszą, środkową częścią samolotu tej maszyny jakby nie było. To zupełnie niewyobrażalne, gdyż upadek z tej wysokości – bez wybuchu – nie powoduje tak straszliwych zniszczeń. Co się zatem stało z Tu-154M, z polską delegacją, że część tej maszyny po prostu zniknęła? To w mojej opinii może wyjaśnić rzetelnie tylko międzynarodowa komisja. Widać wyraźnie, że polska prokuratura nie ma wystarczających możliwości prowadzenia śledztwa, a Rosja nie jest dziś gwarantem niezależnego śledztwa.