Jemen drugą Syrią? Groźba gwałtownej eskalacji wewnętrznego konfliktu
Wewnętrzny konflikt polityczny w Jemenie może wkrótce przerodzić się w krwawe igrzyska śmierci, na wzór tych, jakie od czterech lat możemy obserwować w Syrii, gdzie wojna domowa stała się konfliktem zastępczym między szyickim Iranem a sunnicką Arabią Saudyjską oraz ich regionalnymi sojusznikami - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz Otłowski, ekspert ds. Bliskiego Wschodu.
10.02.2015 11:03
Gdy po 2011 roku znaczna część obszaru Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej (MENA, Middle East & North Africa) stała się areną brutalnych i gwałtownych wydarzeń związanych z tzw. Arabską Wiosną, wydawało się, że tylko Półwysep Arabski jest "impregnowany" przed tymi zagrożeniami. I zapewne byłoby tak naprawdę, gdyby nie przypadek Jemenu - państwa, które już od momentu unifikacji na początku lat 90. ubiegłego stulecia jest niemal nieprzerwanie zarzewiem destabilizacji i chaosu na Półwyspie.
To właśnie Jemen - jako jedyne państwo tej części Bliskiego Wschodu - popadł w poważne tarapaty na fali Arabskiej Wiosny. I w sumie nic dziwnego: jako jedno z niewielu państw tej części świata, Jemen był już od wielu lat nie tylko polem bitwy w wojnie Zachodu z islamskim terroryzmem spod znaku Al-Kaidy, ale także miejscem geopolitycznej rywalizacji o prymat w regionie, toczonej między szyickim Iranem a sunnicką Arabią Saudyjską.
Na uboczu wielkiej polityki
Sytuacja wewnętrzna w Jemenie po 2011 roku, choć okresowo równie dramatyczna i krwawa, co wydarzenia w innych krajach dotkniętych Arabską Wiosną, nie przyciągała na dłużej uwagi społeczności międzynarodowej. Przyczyny takiego stanu rzeczy są prozaiczne: Jemen, w odróżnieniu od np. Libii, nie dysponuje aż tak znaczącymi złożami surowców naturalnych, nie jest też w stanie "zalać" Europy dziesiątkami tysięcy uchodźców. Położony na samych peryferiach regionu bliskowschodniego, nie ma też tak dużego znaczenia strategicznego, jak choćby Egipt (ze znajdującym się na jego terytorium Kanałem Sueskim) czy leżąca w samym sercu Lewantu Syria.
Wydarzenia lat 2011-2012 zachwiały skomplikowanym plemienno-klanowym układem sił politycznych w kraju, sprawiając, że znalazł się on w najgłębszym od dwudziestu lat kryzysie. Żadne z wcześniejszych przesileń wewnętrznych w historii Jemenu, włącznie z krótką, choć gwałtowną i krwawą wojną domową z 1994 roku, nie doprowadziły do tak dużych podziałów w łonie elit politycznych, nie wspominając już o głębokim rozłamie w siłach zbrojnych, będących w praktyce jedynym państwotwórczym czynnikiem w Jemenie. Gdy w 2012 roku, pod presją wydarzeń w państwie, ustąpił prezydent Ali Abdullah Saleh, rządzący krajem żelazną ręką od 1990 roku, Jemen stanął na krawędzi rozpadu i anarchii.
Siedlisko zła
Brak większego zainteresowania Jemenem ze strony międzynarodowej opinii publicznej i możnych tego świata sprawił, że właśnie tam - także dzięki oddaleniu tego kraju od głównych punktów zapalnych regionu i jego centrów geopolitycznych - powstały idealne warunki dla żywiołowego rozwoju jednej z najgroźniejszych i najsprawniejszych operacyjnie "odgałęzień" Al-Kaidy - AQAP (Al-Kaida Półwyspu Arabskiego).
Obecna w Jemenie już od końca lat 90. ubiegłego wieku i mająca swe kryjówki w trudno dostępnych wschodnich rejonach kraju, po 2011 roku AQAP doskonale wykorzystała osłabienie władz w Sanie i sił rządowych. W szybkim tempie zajęła znaczne obszary na południowym wschodzie kraju, w spektakularny nierzadko sposób pokonując jednostki armii i sił bezpieczeństwa, a przy okazji zdobywając olbrzymie ilości broni i wyposażenia (w tym ciężkiego sprzętu). Na zajętych terenach Al-Kaida wprowadzała własne, surowe islamskie rządy, oparte o szariat. Ten terytorialny sukces AQAP w Jemenie był wówczas pierwszym tego typu przypadkiem, na tak dużą skalę, w regionie bliskowschodnim, o kilka miesięcy wyprzedzającym podobne wydarzenia w Libii i Syrii, a o kilka lat - powstanie kalifatu.
Umocnienie AQAP na obszarze Jemenu pozwoliło tej strukturze zintensyfikować działania nie tylko na Półwyspie Arabskim, ale także na Zachodzie, szczególnie w krajach europejskich. To wtedy właśnie w kilkudziesięciu obozach treningowych Al-Kaidy w Jemenie szkolenie rozpoczęły setki europejskich dżihadystów. Po zakończeniu takich kursów ludzie ci kierowani są z powrotem do swych "ojczyzn", z misją organizowania tam komórek terrorystycznych i werbowania kolejnych adeptów "świętej wojny". Dzisiaj już wiemy, że znaleźli się wśród nich także bracia Kouachi, wykonawcy ataku terrorystycznego na redakcję "Charlie Hebdo" w styczniu bieżącego roku.
Szyici kontra sunnici
Ale problemem dla bezpieczeństwa wewnętrznego Jemenu nie są wyłącznie islamiści z AQAP. W kraju, którego ludność składa się w niemal 50 proc. z szyitów rytu zajdyckiego (tzw. piątkowcy, czyli wyznawcy szyizmu uznający istnienie pięciu imamów), nieuniknione są także napięcia międzywyznaniowe, obecne w łonie islamu od kilkunastu stuleci. Zwłaszcza, że wpisują się one w narastający w ostatnich latach spór i rywalizację geopolityczną między sunnicką Arabią Saudyjską a szyickim Iranem. Jemeńscy szyici - zamieszkujący północne i północno-zachodnie rejony kraju, skupieni dzisiaj organizacyjnie głównie w Ruchu Houthi - od wczesnych lat 2000 podejmowali próby poprawy swego drugorzędnego statusu w państwie. Ruch Houthi - określany powszechnie tym mianem od nazwiska prominentnego lidera plemion szyickich z północy Jemenu, Husseina Badreddina al-Houthiego (zabitego przez rządowe siły bezpieczeństwa w 2004 roku), sam siebie nazywający zaś po prostu Ansar al-Allah (dosłownie: "ci, co wspierają Boga") - także skorzystał z
zamieszania w Jemenie i osłabienia zarówno centralnych władz, jak i jego sił zbrojnych.
Wczesną jesienią 2014 roku oddziały szyickie, początkowo nieśmiało, podjęły ofensywę na południe, w kierunku Sany, której celem - jak zapewniali sami szyici - wcale nie było zajęcie jemeńskiej stolicy, lecz jedynie zmuszenie sunnickich plemion, dominujących w jemeńskiej polityce od ponad 20 lat, do kompromisu w zakresie podziału władzy w kraju i uznania autonomii rejonów szyickich.
Ku autentycznemu zaskoczeniu samych Houtih, nie natrafili oni w drodze na południe na żaden zorganizowany opór jednostek rządowych, które - najwyraźniej zdemoralizowane przedłużającym się kryzysem w państwie, opóźnieniami wypłat żołdu i niepewną sytuacją polityczną - po prostu poddawały się bez walki, porzucając zajmowane pozycje i posterunki. Do złudzenia przypominało to rejteradę irackiej armii przed nacierającymi na Bagdad siłami kalifatu latem tego samego roku. I w gruncie rzeczy oznaczało dokładnie to samo - rząd centralny w Sanie okazał się bezbronny wobec zdeterminowanego i zdecydowanego na wszystko przeciwnika.
W rezultacie siły szyickie, prawie bez walki, zajęły we wrześniu 2014 roku kluczowe obiekty rządowe i najważniejsze strategiczne lokalizacje w stolicy Jemenu, a w ciągu kolejnych miesięcy systematycznie opanowały całe miasto i jego okolice, tłumiąc resztki oporu sił rządowych i lokalnych sunnickich formacji plemiennych. Gdy ostatecznie 22 stycznia 2015 roku szyickie oddziały wzięły szturmem pałac prezydencki w Sanie, rząd prezydenta Abd Rabba Mansura Hadiego, kompromisowego prezydenta "zgody narodowej", podał się do dymisji, otwierając tym samym prawdziwą polityczną puszkę Pandory. Oto po raz pierwszy w dziejach nowożytnego Jemenu szyici mają szansę rządzić formalnie całym państwem (wyłączając prowincje wschodnie, opanowane od kilku lat przez AQAP).
Jemen drugą Syrią?
Jakie są dzisiaj prawdziwe cele Ruchu Houthi? Tak naprawdę nikt tego nie wie - ruch szyicki w Jemenie jest niezwykle hermetyczny i skryty. Sukces, jakim było tak łatwe zajęcie jemeńskiej stolicy, chyba jednak zaskoczył zajdytów i wymusił na nich podjęcie zupełnie nowych inicjatyw politycznych. Szyici będą teraz zapewne dążyć do ustanowienia w Jemenie takiego ustroju, który zagwarantuje im pełną autonomię w ich rodzimych regionach na północy. Być może jednak pokuszą się o restaurowanie tzw. Imamatu Zajdyckiego, szyickiego tworu państwowego o nieprzerwanej 1000-letniej tradycji, zniesionego w Jemenie w 1962 roku przez rewolucję, inspirowaną hasłami panarabskimi i nacjonalistycznymi.
Ostatnie wydarzenia w Jemenie zdają się potwierdzać właśnie taki scenariusz - nie dalej jak 6 lutego rebelianci Houthi ogłosili formalne przejęcie władzy w kraju i rozwiązanie Izby Reprezentantów. W telewizyjnym orędziu "do narodu" poinformowano, że kompetencje parlamentu przejmuje tzw. Rada Rewolucyjna, która w ciągu najbliższych kilku tygodni wybierze Radę Prezydencką, czyli kolegialną głowę państwa. Czy tak ma docelowo wyglądać ustrój państwa, do niedawna nazywanego Jemenem? Bardzo wątpliwe. Chodzi tu raczej o jakąś przejściową formę sprawowania władzy, pośrednią między tym co było, a tym co będzie w przyszłości.
Myliłby się więc ten, kto uważałby zwycięstwo Houthi za ostatni akt w jemeńskim dramacie, wieńczący burzliwy okres historii tego kraju i dający szanse na ustabilizowanie sytuacji. Paradoksalnie, sukcesy zajdytów umacniają bowiem propagandową i polityczną narrację wahhabickiej AQAP, która obecnie - już bez żadnych zahamowań i dwuznaczności - może przedstawiać się jako jedyny skuteczny obrońca praw sunnickich mieszkańców Jemenu.
Jemeńscy sunnici, postawieni przed wyborem między inspirowanymi i popieranymi przez Iran szyitami a radykalnymi sunnitami z AQAP, zapewne wybiorą tę drugą opcję, jako bliższą ideologicznie i religijnie. To zaś oznacza, że Jemen długo jeszcze nie zazna spokoju, a "zwykły" wewnętrzny konflikt polityczny w tym kraju ma wszelkie szanse przerodzić się w krwawe igrzyska śmierci, na wzór tych, jakie od czterech lat możemy obserwować w Syrii, gdzie wojna domowa stała się konfliktem zastępczym (proxy war) między szyickim Iranem a sunnicką Arabią Saudyjską oraz ich regionalnymi sojusznikami.
Tytuł, lead i śródtytułu pochodzą od redakcji.