Janusz Palikot i jego barbarzyńcy
Co można czuć, gdy etatowy cham zaczyna się żalić, że jest prześladowany i zdradzany? Chyba tylko pogardę. Na pewno nie współczucie. Tak jest w przypadku polityka, którego porażki właśnie jesteśmy świadkami. Oby była to porażka ostateczna.
14.02.2013 | aktual.: 14.02.2013 11:17
Zobacz wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy
Być może wśród wyborców Janusza Palikota byli jacyś uczciwi ludzie. Trudno mi w to uwierzyć, wziąwszy pod uwagę retorykę, jaką posługiwał się ten polityk w kampanii, ale mimo wszystko jest to możliwe. W końcu poza atakowaniem Kościoła, podlizywaniem się mniejszościom seksualnym i zapewnianiem, że reprezentuje najbardziej postępowy postęp, Palikot grał też kartą wolnego rynku i lepszego życia dla przedsiębiorców, a część osób na jego listach wyborczych pochodzi właśnie z tego środowiska. Możliwe zatem, że pośród jego wyborców byli ludzie, dla których te właśnie sprawy najbardziej się liczyły. Zakładam jednak, że dziś nie mają już złudzeń i rozumieją, że Palikot ma ich problemy gdzieś.
Aby oddać na niego głos, musieli się wykazać skrajną naiwnością i strasznie krótką pamięcią. Owszem, wiemy, że tylko krowa nie zmienia poglądów, jednak wolta w ciągu około roku od właściciela konserwatywnego, katolickiego tygodnika "Ozon" do walczącego antyklerykała i koryfeusza lewicy powinna nawet w najsłabszym obserwatorze wzbudzić podejrzenia, że mamy do czynienia z czysto cynicznym graczem, którego jedynym celem jest trwanie na politycznej fali. To zaś oznacza, że wykorzysta w tym celu każdą okazję, ideę i osobę, którą uzna za pożyteczną dla siebie. A następnie, po gruntownym wyciśnięciu, wyrzuci ją na śmietnik.
Tak zresztą Palikot potraktował również swoich sojuszników w już nowym wcieleniu krzewiciela postępu, lidera radykalnej lewicy w zachodnim stylu, rzecznika praw rozmaitych mniejszości, głównie seksualnych. Najbardziej znane twarze jego partii – Robert Biedroń, Anna Grodzka (czyli dawny Krzysztof Bęgowski) czy Wanda Nowicka – zostali przez niego użyci w stu procentach instrumentalnie, o czym boleśnie przekonuje się dzisiaj ta ostatnia. Byli potrzebni jedynie jako sztandar nowej idei, której Palikot tymczasowo postanowił służyć dla własnej korzyści. Mówiąc wprost – byli potrzebni wyłącznie po to, aby sam Palikot mógł zostać posłem, znalazłszy się poza Platformą Obywatelską.
Czy zdawali i zdają sobie sprawę z tego, że są rodzajem maskotki i narzędziem w jego rękach? Zapewne tak. I godzą się na to w imię realizacji własnych ideologicznych projektów. Nie mam jednak najmniejszych wątpliwości, że gdyby było to dla Palikota korzystne i gdyby któraś ze wspomnianych osób mu się naraziła, byłby gotów nazywać Biedronia "pedałem", a o Grodzkiej mówić jako o "dziwolągu".
Czy byłoby mi ich szkoda? I czy warto żałować Nowickiej, która została właśnie pierwszym chyba w dziejach III RP wicemarszałkiem sejmu bez partii? Nie – nie warto. Kto wszedł w układ z chamskim cynikiem, musi ponosić tego konsekwencje. Słowa Palikota o tym, że Nowicka być może pragnie "zostać zgwałcona", mieszczą się całkowicie w barbarzyńskim standardzie jego zachowań. Jedyna różnica polega na tym, że po raz pierwszy zostały skierowane do osoby, która aktualnie znajduje się pod osłoną największej siły w parlamencie. Stąd też tak pełna oburzenia reakcja, której nie odnotowaliśmy choćby wówczas, gdy Palikot mówił o ś.p. Grażynie Gęsickiej, że się "prostytuuje" lub gdy ogłaszał, że prezydenta Kaczyńskiego uważa za chama. Mało kiedy mieliśmy do czynienia z tak potężną hipokryzją jak ta, którą okazują obecnie oburzeni na słowa Palikota o Nowickiej.
Palikot oparł swoją strategię na przypodobaniu się grupie wyborców o skrajnych poglądach. Oszacował, że będzie to jego stały, trwały elektorat. Obsesyjni antyklerykałowie w typie czytelników "Nie" i "Faktów i Mitów", lewaccy aktywiści, skupieni w różnych Lambdach czy Feminotekach, młodzież, dla której aktywność obywatelska sprowadza się do sikania na krzyż – to klienci Palikota. Naiwni liberałowie czy przedsiębiorcy byli jedynie chwilowym dodatkiem. Abstrahując od tych ostatnich, których Palikot raczej już przy sobie nie utrzyma, to grupa zbyt mała, by zapewnić wejście do sejmu. Problemy "osób trans" czy manifesty walczących gejowskich aktywistów są może głośne w kilku wiodących mediach, ale dla ogromnej liczby wyborców to absurdalna egzotyka.
Do przekroczenia progu pięciu procent Palikot potrzebowałby wsparcia ludzi o zapatrywaniach mniej radykalnych, choć oczywiście skłaniających się ku poglądom lewicowo-liberalnym. Tych, jak się zdaje, właśnie stracił, głównie za sprawą afery z Nowicką. No i oczywiście z powodu czegoś, co określa się często przełożeniem medialnej wajchy. Tak jak mainstreamowe media przez długi czas lansowały Palikota, tak teraz konsekwentnie go niszczą. To częsty mechanizm – polityka lub jego ugrupowanie promuje się tak długo, jak długo są potrzebni. Spotkało to wcześniej niemal wszystkich odchodzących z PiS, którzy byli pokazywani, cytowani i zapraszani, póki mogli się przydać do atakowania Jarosława Kaczyńskiego. Gdy tylko próbowali zacząć sprzedawać jakiś własny przekaz, natychmiast znikali z mediów.
Można zatem założyć, że jeżeli użyteczność Palikota się skończyła i nie jest on już do ni-czego potrzebny, w następnym parlamencie się nie znajdzie. Bez medialnej promocji, z której obficie korzystał w 2011 roku, z pewnością mu się to nie uda. Nie będę żałował. Wprawdzie często pojawia się argument – był on wykorzystywany także w przypadku Samoobrony – że nawet jeżeli jakieś ugrupowanie nam się nie podoba, jeśli jesteśmy jego przeciwnikami, mu-simy przecież zaakceptować decyzję wyborców. Cóż, nikt jej nie kwestionował. Ruch Palikota dostał wystarczająco wiele głosów, aby wprowadzić do Sejmu swoich przedstawicieli. Trudno. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to ugrupowanie tak skrajnie szkodliwe, iż należałoby sobie życzyć, aby jak najprędzej zniknęło z polskiego życia politycznego. Można nie przepadać za PO lub PiS, można było krzywić się na Leppera albo Giertycha (tak tak, był czas, kiedy modnie było psioczyć na Romana Giertycha, dziś pożytecznego dla rządzących ze względu na swoje antypisowskie tyrady),
ale wszystko to jest jednak, mimo wszystko, całkiem inna liga niż Palikot i jego zbieranina.
Ja nazywam to towarzystwo Hunami. Najsłynniejszym wodzem tego barbarzyńskiego plemienia był Attyla, zagrażający Cesarstwu Rzymskiemu od północnego wschodu i ponawiający zbrojne wyprawy na jego terytorium, aby wymusić opłacanie wynegocjowanego wcześniej trybutu. Do dziś Hunowie pozostają synonimem barbarzyńców, zagrażających cywilizacji i niszczących wszystko na swojej drodze (co zresztą jest trochę niesprawiedliwe w odniesieniu do Hunów historycznych).
Dokładnie taka jest rola Palikota i jego kolegów. To współcześni barbarzyńcy, osoby spoza naszej cywilizacji, celowo pogwałcające jej normy i dążące do ich demontażu. Przypuszczają ataki na wszystko, co jest podstawą istnienia każdego społeczeństwa: państwo, tożsamość narodową, rodzinę, tradycję. Posługując się hasłem fałszywie pojmowanej tolerancji, odmawiają tolerowania czegokolwiek poza własnymi ultralewicowymi poglądami. Znamy to oczywiście z innych środowisk, ale u Palikota wszystkie te tendencje i cechy przybrały wymiar wręcz karykaturalny. Skoro zaś mamy do czynienia z ugrupowaniem, które podważa same podstawy naszej cywilizacji, europejskiej cywilizacji (paradoksalnie powołując się przy tym na „europejskość”), nie ma powodu, aby uznawać, że powinno ono w polskiej polityce funkcjonować. Jeśli zniknie i zapadnie się w niebyt wraz ze swoimi najzagorzalszymi aktywistami, będzie się można tylko cieszyć.
A Palikot? Cóż, wyborcy mają przerażająco krótką pamięć. Jeżeli w tym dostrzeże swoją szansę, być może za kilka lat ujrzymy go jako ultrakonserwatystę. Mam jednak nadzieję, że nikt nie uwierzy kolejnemu cynicznemu przebraniu politycznego błazna.
Specjalnie dla WP.PL Łukasz Warzecha