Związane ręce Unii w sprawie Katalonii
Bruksela w sprawie Katalonii tkwi w pułapce politycznej. Lęka się skutków jastrzębiej linii Mariano Rajoya i nakłania go do rozmów z Katalończykami. Ale nie może zaoferować unijnej mediacji. Znów liczy na Angelę Merkel. Tymczasem wyłomu ws. Katalonii dokonał Donald Tusk.
Odroczenie deklaracji niepodległości Katalonii, o czym zdecydowano w Barcelonie, może być odebrane przez premiera Mariano Rojoya jako zachęta do dalszej twardej polityki wobec Katalończyków. Jednak w Brukseli, którą w ostatnich tygodniach zaskoczył szybki rozwój wypadków w Barcelonie, coraz mocniej narasta przekonanie, że to polityka nieudana. A choć konstytucja jest po stronie Rajoya, to – jak tłumaczy jeden z unijnych dyplomatów – w Hiszpanii trzeba rozmawiać, także po zawieszeniu decyzji o deklaracji niepodległości.
Jednak choć w UE trwają dyskusje co do nieformalnej presji politycznej na Hiszpanię i – o ile się da – na władze w Barcelonie, to Unia nadal nie zamierza proponować Rajoyowi mediacji z Katalończykami, bo to byłoby uderzenie w oficjalne stanowisko Madrytu, że spór jest wyłącznie wewnętrzną sprawą Hiszpanii. A ponadto próba mediacji byłaby upokarzającym publicznym stwierdzeniem, że (co akurat jest prawdą) Mariano Rajoy nie radzi sobie z konfliktem. Francuski prezydent Emmanuel Macron powiedział we Frankfurcie nad Menem, że unijna mediacja byłaby niedopuszczalnym postawieniem na równi Madrytu i Barcelony. A to przecież – jak podkreślał Macron – władze Hiszpanii strzegą konstytucji i praworządności.
Ale niektórzy wysocy urzędnicy UE i unijni dyplomaci mają teraz nadzieję, że kanclerz Angela Merkel zaprosi Rajoya na dłuższą rozmowę dwustronną o Katalonii na marginesie szczytu UE w przyszłym tygodniu. Od kilku dni w Brukseli słychać narzekania unijnych dyplomatów, że Merkel była zajęta najpierw wyborami, a teraz klejeniem swej koalicji jamajskiej. A jako kluczowy członek Rady Europejskiej powinna była już w ostatnich tygodniach zaangażować się w naciski na Rajoya ku próbom kompromisu z Katalończykami.
Wyłom Tuska
Pewnego wyłomu w dotychczasowej taktyce Unii w sporze o Katalonię dokonał we wtorek Donald Tusk, bo jako pierwszy przywódca zwrócił się bezpośrednio do szefa katalońskich władz Carlesa Puigdemonta. Apelował do niego o „nieogłaszanie decyzji, które uczynią dialog niemożliwym”. – Apeluję nie tylko jako przewodniczący Rady Europejskiej, ale też jako członek mniejszości etnicznej (kaszubskiej - red.) i regionalista, jako człowiek wiedzący, jak to jest być bitym pałką policyjną. I jako były premier dużego kraju europejskiego. Krótko mówiąc, jako ktoś rozumiejący argumenty i emocje wszystkich stron – powiedział Tusk w unijnym Komitecie Regionów w Brukseli. Tusk ponaglał Katalończyka do trzymania się hiszpańskiego porządku konstytucyjnego, wedle którego i katalońskie referendum i deklaracja niepodległości są nielegalne. Ale zarazem przypomniał, że przed kilku dniami telefonicznie nakłaniał Rajoya do dialogu z Katalończykami bez używania siły, co było nawiązaniem do policyjnych operacji w Barcelonie podczas referendum w niedzielę 1 października br. – Siła argumentów jest zawsze lepsza od argumentu siły – przekonywał Tusk.
Również w Komitecie Regionów przemawiał przedstawiciel władz Katalonii Amadeou Altafaj (były wysoki urzędnik Komisji Europejskiej). – Instytucje UE dają „carte blanche” dla represyjnej polityki władz Katalonii. Ich wszyscy przywódcy należą do wspólnej rodziny politycznej z premierem Rajoyem – powiedział Altafaj. Podkreślał, że Katalończycy są mocno proeuropejscy i prounijni. Istotnie, to cecha mocno łącząca ich z niepodległościowcami ze Szkocji. Istotnie szefowie Rady Europejskiej, Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego należą razem z Rajoyem do centroprawicowej Europejskiej Partii Ludowej. Tyle, że w Unii bywają teraz krytykowani, że nie potrafili wykorzystać tych centroprawicowych kontaktów, by miarkować politykę Rajoya wobec Barcelony.
Katalonia jak Flandria?
Wiele krajów Unii obawia się precedensu dla secesjonistów w innych częściach Europy (np. Korsykańczyków we Francji). Dlatego Bruksela z jednej strony ostrzegała Katalończyków, że secesja jest jednoznaczna z wyjściem z Unii Europejskiej (to tzw. "doktryna Prodiego” z 2004 r., która jednak wzbudza wątpliwości części speców od prawa unijnego). Ale z drugiej strony podkreślała nielegalność kroków Barcelony ku niepodległości. – Deklaracja niepodległości nie będzie miała żadnej wartości prawnej, jeśli nie zostanie uznana przez społeczność międzynarodową. A kraje Unii na pewno jej nie uznają. W rezultacie Katalonia pod względem prawnym pozostanie w oczach UE zarówno częścią Hiszpanii, jak i Unii oraz strefy euro – tłumaczył nam przed kilku dniami Jean-Claude Piris, emerytowany główny prawnik Rady UE oraz współautor traktatu lizbońskiego.
Pewnym wyjątkiem jest bardzo powściągliwy w tej kwestii premier Belgii Charles Michel (już w dniu referendum dystansował się od policyjnej przemocy w Barcelonie). Największą partią w jego rządzie jest Nowy Sojusz Flamandzki (N-VA), zarazem główna siła polityczna niderlandzkojęzycznej Flandrii. Wprawdzie N-VA odsunął swe postulaty co do niepodległości Flandrii na nieokreśloną przyszłość (rozwód z Walonią miałby dokonać się przez „rozpuszczenie” się Belgii w federalnej Unii), ale bronił prawa Katalończyków do referendum niepodległościowego. Belgowie od lat 70. żmudnie negocjowali kilka reform konstytucyjnych coraz mocniej federalizujących kraj. – Były poważne ustępstwa, ale też kwestie symboliczne. Opinia publiczna czasem może przestała rozumieć szczegóły tych negocjacji, ale liczył się fakt "dialogu i reformy”. Może to teraz byłaby dobra droga dla Hiszpanii – mówi jeden z dyplomatów.
Zobacz więcej:
Katalonia. Niemiecka gospodarka zaniepokojona
Katalonia: Bruksela między prawem a polityką
Tomasz Bielecki, Bruksela/DW