Zuzanna Ziemska: Celebryci z tytułami
Książęca rodzina wydaje się autentycznie sympatyczna. To wręcz symbol klasy, wdzięku, elegancji. Ale przede wszystkim znakomity produkt marketingowy.
Celebryci znani z tego, że są znani – są plagą naszych czasów. Plagą, ale nie wynalazkiem. Od dawien dawna można było stać się sławnym właściwie bez powodu. Wystarczyło urodzić się w odpowiedniej rodzinie. I nosić odpowiedni tytuł. Mowa rzecz jasna o szlachcie, arystokracji czy wreszcie monarchii.
Globalny reality show
Globalne przemiany ustrojowe sprawiły, że w mniej lub bardziej cywilizowany sposób powiedziano dobrze urodzonym au revoir. Są kraje, w tym Polska, w których nie mają – przynajmniej w teorii – do powiedzenia zgoła nic. Jako jednostki – owszem, zdarza się, ale nie jako klasa. Są także takie, które znacząco ograniczyły ich rolę. Ale nie odebrały blichtru.
To właśnie na fali tych przemian, brytyjska rodzina królewska, choć godna szacunku, ma dziś raczej status gwiazd. Są jak znani aktorzy, a nie groźni władcy. Przykład nieprzypadkowy, bo wydaje się, że obie strony akceptują fakt, że odgrywa się tu pewno przedstawienie, swoiste reality show. Z wyjątkowo interesującymi, wyrazistymi kreacjami aktorskimi.
Zobacz jak witano Kate i Williama w Polsce:
Wszystko gra, póki mamy świadomość, że to zaledwie dobrze napisane i odegrane role – pięknej księżnej, przystojnego księcia, wspaniałych maluchów. Każdy jest tym, kogo chcemy zobaczyć. Zachwycamy się klasą i stylem, na chwilę zapominając, że jedno i drugie jest często efektem wieloletnich treningów i sztabu fachowców. Ale właśnie takiego zapomnienia czasem potrzebujemy. Tak samo, jak w przypadku podziwianych aktorów – dajemy się ponieść magii, zapominając, że za każdym gestem kryje się porada specjalisty ds. PR, za wyglądem sztab stylistów, za figurą – trenerzy osobiści. To nic, chcemy oglądać gotowy produkt dla czystej przyjemności obcowania z pięknem. I w tym przypadku książęca para realizuje nasze potrzeby w stu procentach.
Królowa marka
Ich wizyta ma jednak także wymiar biznesowy. Nieprzypadkowo, jednym z jej punktów jest spotkanie z polskimi przedsiębiorcami, właścicielami start-upów. Doskonałym przykładem są tu chociażby siostry, twórczynie szumiącej maskotki, która spodobała się księżnej Kate. Zadziałał tu jednak ten sam mechanizm, co w przypadku obdarowania Toma Hanksa małym fiatem z Polski. Celebryci to idealne machiny promocyjne. Widać, że królewska rodzina to dostrzega i tylko się cieszyć, że polskie firmy mogą dzięki temu wypłynąć na szersze wody. Podobnie zadziałała zresztą Kancelaria Prezydenta, podkreślając, że na dzieci książęcej pary czekają w Belwederze nie przypadkowe, ale właśnie polskie zabawki.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Przyznam, że póki monarchia funkcjonuje tylko w takiej, celebrycko-promocyjnej odsłonie, nie dziwię się Brytyjczykom, że nadal chcą ją utrzymywać (i to poparcie sięga niemal 70%, jak podaje ośrodek badawczy YouGov). Choć koszty utrzymania są niebagatelne, to jednak szacuje się, że jednocześnie jako marka rodzina królewska generuje ponad 1 mld funtów dla brytyjskiej gospodarki. Krótko mówiąc jest znakomitym produktem marketingowym, z którego nie ma sensu rezygnować. Przynajmniej póki aktorzy tak dobrze odgrywają swoje role, jak urocza, dystyngowana i wyraźnie sympatyczna książęca para odwiedzająca Polskę.
Projekt arystokracja
W podobny, reklamowy sposób wykorzystuje się arystokrację także w Polsce. Trudno się dziwić. W czasach, kiedy zamiast elegancji dostajemy popkulturową papkę, a współczesne idolki ochoczo odkrywają wszystko, co da się odkryć i sprzedają, co da się sprzedać. W takiej sytuacji aż się prosi, żeby co jakiś czas mignęła dystyngowana Beata Tyszkiewicz, stanowiąc kontrę dla "całego tego zgiełku". Nie dziwi też, że w programie "Projekt Lady" (w którym słowo szlachta już odmieniono przez wszystkie przypadki) pojawiła się hrabina Maria z Potockich Rey, w której posiadłości uczestniczki uczyły się prowadzić śniadaniowy small talk. I wszystko pięknie. Arystokratki są dystyngowane, reszta na ich tle wypada blado a machina marketingowa działa precyzyjnie, jak zaplanowano.
Warto jednak cały czas pamiętać, że o ile danie Tomowi Hanksowi malucha nie oznacza, że aktorzy poczują się lepsi i będą nami gardzić, to już konsekwentne hołubienie arystokracji może mieć inny wymiar. Mniej sympatyczny.
Powrót do przeszłości
Choć tytuły zniesiono, zwykle wypływają razem z opowieściami o utraconych dobrach, które trzeba by odebrać i utraconym ładzie, z którego, ach, jak niewiele zostało. Przy okazji wynoszenia na ołtarzyki świętego prawa własności, które faktycznie po wojnie pogwałcono, przy wspominaniu, gdzie wisiał portrecik cioteczki a jakież to stajnie miał dziadunio, zapomina się całkowicie o cioteczkach i dziaduniach większości z nas. Może dlatego, że cioteczki i dziaduniowie większości z nas byli niewolnikami u dobrych państwa.
Ludzie, których często jedynym osiągnięciem było urodzenie się w takiej a nie innej rodzinie, przez całe wieki zmuszali swoich krajan do całotygodniowej, niezwykle ciężkiej pracy, stosowali kary cielesne, narzucali właściwie całkowitą podległość. To nie działo się w średniowieczu, ale zaledwie półtora wieku temu. Miły dla ucha eufemizm – pańszczyzna – został oficjalnie uznany za formę niewolnictwa przez Konwencję Genewską z 1956 roku.
Plusy ujemne
Tymczasem te niewygodne fakty aż za często przemilcza się, podkreślając wkład arystokracji w rozwój państwa, jego kultury i sztuki, tradycji i obyczajów. Wkład – piszę to bez ironii – autentyczny i nie do przecenienia. Mówiąc o plusach, nie gloryfikujmy jednak porządku, w którym szanuje się tylko dawną własność, a nie dawne krzywdy.
Problem ten uchwycił jakiś czas temu chociażby Jacek Dehnel, przy okazji sprzedaży kolekcji Czartoryskich, przedstawianej jako ukłon arystokracji w stronę państwa Polskiego:
Izabela Czartoryska i jej następcy stworzyli kolekcję, mającą być namiastką państwowych zbiorów sztuki w kraju, który przestał istnieć. Podobnie jak wielkie biblioteki ordynackie (w większości zniszczone w czasie II wojny) Zamoyskich, Przeździeckich i Krasińskich była to skarbnica naszej historii, sztuki, literatury. Gromadzona przez magnackie rody, ale - nie oszukujmy się - za sprawą takich a nie innych historycznych warunków ekonomicznych. Można powiedzieć, że "Damę z łasiczką" kupowali Czartoryscy za pieniądze ściągnięte od żyjących jak zwierzęta chłopów z kresowych latyfundiów. Dlatego też nacjonalizacja tych dóbr (a raczej tego, co z nich zostało po wojnie) nie wydaje mi się szczególnie krzywdząca - były to i tak zbiory przeznaczone dla "narodu" i udostępniane od dawna. Jacek Dehnel
Nie jestem zwolenniczką karania dzieci za winy ojców. Współcześni arystokraci nie mają na rękach chłopskiej krwi. Nie ma co do tego wątpliwości. Jestem natomiast zdania, że przeszłość należy odciąć grubą kreską. I, by nie zaogniać tego, co już za nami, warto spojrzeć na arystokrację właśnie tak, jak dziś patrzymy na książęcą parę, ale także na uroczą Tyszkiewicz czy Rey. Niech będą kolorowe okładki, udział w programach, reklamy czy szkoły wdzięku. Ale bez głębszej refleksji, czy prób przywracania przeszłości. Bo jest nieco mniej różowa niż marketingowy obrazek, który urzeka i generuje zyski.
Zuzanna Ziemska dla WP Opinie