"Zobaczyłam postrzelonego męża, bladotrupiego, w czarnym worku ". Tego nie da się opisać słowami
W nocy z soboty na niedzielę w trakcie policyjnej akcji doszło do strzelaniny w miejscowości Wisznia Mała. Zginął antyterrorysta, który osierocił dwójkę dzieci. Wsparcia udzieli im Fundacja "Dorastaj z nami". Pod jej opieką znajdują się dzieci, których rodzice zginęli lub zostali poszkodowani na służbie. My rozmawiamy z wdową, która 4 lata temu była w identycznej sytuacji, co kobieta, która w ten weekend straciła męża.
04.12.2017 | aktual.: 05.12.2017 11:25
W niedzielę, kiedy media podały informację o strzelaninie, w której zginął policjant, Małgorzacie wróciły wszystkie wspomnienia. Czytała paski w telewizji i płakała, jakby to znów chodziło o jej męża. Sekunda po sekundzie odtworzył się tamten feralny wtorek, kiedy została wdową po zastrzelonym 4 lata temu funkcjonariuszu policji. – Nigdy nie spotkałam tej kobiety, która w sobotę straciła męża, ale dokładnie czułam i wiedziałam co przeżywa, tym bardziej, że ma dwoje dzieci w podobnym wieku do moich, kiedy zginął ich ojciec. Córka i syn mieli wtedy 12 i 6 lat – opowiada nam pani Małgorzata, podopieczna Fundacji Dorastaj z Nami.
To co wróciło we wspomnieniach to samotność, strach, niedowierzanie i wielkie poczucie straty. Przypomniały się dźwięki dzwoniącego non stop telefonu i spojrzenia ludzi, którzy tamtego dnia z nią byli. – Wychodziłam z pracy i miałam godzinę wolnego przed czekającym mnie tego dnia zebraniem w firmie. - opowiada. Była już w centrum miasta gdy zadzwonił do niej przyjaciel męża, funkcjonariusz, z którym najczęściej pełnił służbę. – Zapytał gdzie jestem i co robię, i poprosił, żebym na niego poczekała – wspomina kobieta.
O śmierci męża dowiedziała się na środku ulicy. Jeszcze przez chwilę miała nadzieję, tym bardziej, że policjant nie miał pewności czy jej mąż zginął na miejscu. Dzwonili na dwa telefony. Jako pierwszy wybrała numer męża. Nie odbierał. W kilka minut oboje wykonali dziesiątki telefonów. – Aż nagle zobaczyłam, że partner mojego męża płacze i już wiedziałam, że mąż nie żyje – dodaje.
Upadła na środku ulicy. Funkcjonariusz zabrał ją na komendę. Przyjechało pogotowie, ale Małgorzata nie chciała przyjąć żadnych leków uspokajających, bo wiedziała, że musi jechać po dzieci do szkoły i przedszkola. Zdążyła jeszcze pojechać na godzinę do domu, zadzwonić do rodziców i teściów. Czekała na telefon z informacją, że może jednak ktoś się pomylił, a jej mąż żyje.
Po dzieci pojechała ze swoim ojcem. Potem zamknęła się z nimi w pokoju, przytuliła je, powiedziała, że była strzelanina i zdarzyła się tragedia. Przez ponad godzinę nie mogła ich uspokoić. – Przede wszystkim chciałam je chronić, ale trudno to zrobić, bo na taką sytuację nikt nie jest przygotowany – mówi Małgorzata. – Nawet nie wiedziałam czy mogę przy nich płakać. Starsza córka całkowicie się w sobie zamknęła. Młodszy syn miał dużą otwartość mówienia o emocjach, tęsknocie za ojcem. Ciągle powtarzał, że oddałby wszystko, żeby tylko tata był. Był w nim też lęk, bo przez długi czas bał się, że ktoś włamie się do domu i nas zastrzeli. Przez rok, co tydzień jeździłam z dziećmi 100 km do psychologa dziecięcego - wspomina.
Pierwszą noc spędzili we trójkę w łóżku. Dzieciom udało się zasnąć, Małgorzata leżała, nie mogąc spać. Zamykała oczy i po chwili otwierała, czując narastającą pustkę. Dwa dni po strzelaninie poszła do chłodni, w której było ciało jej męża. Musiała go zobaczyć. Mimo, że szykowała pogrzeb potrzebowała dowodu, że on nie żyje. – Zobaczyłam postrzelonego męża, bladotrupiego, w czarnym worku – mówi łamiącym się głosem. - A potem zaczęłam przeraźliwie krzyczeć i wybiegłam z pomieszczenia. Nie mogłam się zatrzymać. Biegłam całą drogę do domu. To było coś tak potwornego, że nie da się tego opisać.
Najgorszy czas zaczął się dla niej po pogrzebie. – Wtedy tak namacalnie dochodzi do człowieka słowo "nigdy". Nigdy już się nie spotkamy. Nigdy nie porozmawiamy. Nigdy się nie przytulimy. Nigdy nie wyjedziemy na wakacje. Nigdy nie spędzimy razem świąt – wylicza Małgorzata.
Rzeczy po mężu oddała po roku, choć do tej pory w szafie wisi jego płaszcz i kilka koszul. Wcześniej były momenty, że siadała w garderobie, tuląc i wąchając ubrania męża. Obrączkę zdejmowała kilka razy. – To było jak przyznanie się przed sobą, że coś się skończyło - wyznaje. - Miałam z tego powodu straszne poczucie winy. Najpierw nosiłam ją na szyi na łańcuszku, potem myślałam, żeby przetopić ją na kolczyki. Ostatecznie, leży z inną biżuterią w szufladzie.
Choć minęły 4 lata od śmierci męża Małgorzaty, każde święta są dla niej trudne. - Dla dzieci staram się, żeby było wesoło, mamy choinkę, są kolędy, ale w środku się rozpadam. Ludzie widzą na ulicy uśmiechniętą kobietę, czasem ładnie ubraną i uczesaną, ale to jest maska. Nawet teraz, kiedy minęło tyle czasu, bo wydaje się, że 4 lata to sporo czasu, kosztuje mnie to potwornie dużo. Myślę cały czas o żonie zmarłego w sobotę policjanta i chciałabym ją po prostu mocno przytulić, być z nią. Bo nie ma słów, które ukoiłyby taki ból.