Znana dziennikarka: nie jestem agentką Marleną
Nie ruszył proces autolustracyjny znanej w PRL dziennikarki Ireny Dziedzic, autorki telewizyjnego "Tele-Echa". Chce ona, by sąd uznał, że nie była agentką SB - o co w 2006 r. oskarżyła ją "Misja Specjalna" TVP, a co teraz potwierdza IPN.
01.04.2010 | aktual.: 01.04.2010 16:47
85-letnia Dziedzic nie stawiła się w Sądzie Okręgowym Warszawa-Praga, powołując się na zły stan zdrowia. Sąd uznał jej nieobecność za nieusprawiedliwioną, bo nie nadesłała zaświadczenia od lekarza sądowego, a tylko takie sąd honoruje. Sąd wezwał ją do przedstawienia takiego dokumentu. Nie stawił się też obrońca - jego nieobecność sąd uznał za usprawiedliwioną. Sprawę odroczono do 28 czerwca.
Dziedzic zaprzecza, by była tajnym współpracownikiem SB o kryptonimie "Marlena". Pion lustracyjny IPN - który jest stroną tego procesu, choć jej formalnie nie oskarża - twierdzi, że od czerwca 1958 r. do kwietnia 1966 r. świadomie i tajnie współpracowała ona z kontrwywiadem MSW. IPN chce uznania jej za "kłamcę lustracyjnego", za co formalnie grozi od 3 do 10 lat pozbawienia prawa do pełnienia funkcji publicznych.
"Wprost", który zapoznał się z aktami sprawy, ujawnił, że w IPN nie odnaleziono teczki pracy "Marleny", ani jej zobowiązania do współpracy. Zachowały się zaś zapisy oficera prowadzącego o nazwisku Lipiński oraz sześć dokumentów z lat 60., pod którymi podpisała się Dziedzic, w tym jej pokwitowanie wzięcia od SB 6 tys. zł "w związku z wyjazdem do Paryża". Zeznając w IPN, Dziedzic mówiła, że nigdy nie współpracowała ze służbami; przeciwnie, chciały ją one zniszczyć. Twierdziła, że akta widzi po raz pierwszy, a podpisy mogą być spreparowane. Zdaniem "Wprost", biegły sądowy z dziedziny pisma porównawczego potwierdził autorstwo jej podpisów.
Według "Wprost", Lipiński (który już nie żyje) przedstawił się Dziedzic jesienią 1957 r. jako oficer kontrwywiadu MSW, proponując udzielanie informacji o dziennikarzach z Zachodu i kontaktach z nimi obywateli PRL. Dziedzic miała się zgodzić i przekazać "wiele informacji o charakterze operacyjnym", m.in. dotyczących poety Adama Ważyka; pewnego obywatela USA; romansu koleżanki Joanny R.; wyjazdu do RFN Grzegorza Z., który odmówił powrotu.
Miała też dostać od SB 9 tys. zł pożyczki, którą zwróciła dopiero po 4 latach. Jak powiedział PAP prok. Jarosław Skrok z IPN, taka nieoprocentowana pożyczka z funduszu operacyjnego była rzadkością, wymagała zgody na "najwyższym szczeblu" i świadczy o znaczeniu współpracownika.
W 1966 r. Lipiński uznał, że Dziedzic nie ma możliwości dotarcia do cudzoziemców, którymi interesuje się SB, wobec czego współpracę zakończono.
W drugiej połowie lat 60. Dziedzic była zaś rozpracowywana przez SB, gdy związała się z dziennikarzem z Berlina Zachodniego, którego SB podejrzewała o związki z wywiadem Niemiec. W okresie związanym z marcem 1968 r. SB stwierdziła "ponad wszelką wątpliwość", że Dziedzic nie ma żydowskiego pochodzenia - podał "Wprost".
Dziedzic urodziła się w 1925 r. w Kołomyi (dziś Ukraina). Pracę dziennikarską zaczęła w 1946 r.; pracowała m.in. w "Expressie Wieczornym" i w Polskim Radiu, a od 1956 r. w TVP. Stworzyła pierwszy w polskiej telewizji talk-show "Tele-Echo", który prowadziła przez 25 lat (do kwietnia 1981 r.). Od 1983 do 1991 r. prowadziła program pt. "Wywiady Ireny Dziedzic".
W listopadzie 2006 r. "Misja Specjalna" podała jej nazwisko wśród dziennikarzy, którzy mieli być tajnymi współpracownikami SB.
Zgodnie z ustawą lustracyjną, prawo do sądowej autolustracji ma każdy, kto chce oczyścić się z "publicznego pomówienia" o związki z tajnymi służbami PRL. W latach 1999-2007 prawo takie miały tylko osoby pełniące funkcję publiczne lub kandydujące do nich; dziś - każdy pomówiony.
W trybie autolustracji sądy uznały prawdziwość oświadczeń o braku związków ze służbami specjalnymi PRL m.in.: b. marszałka Sejmu Wiesława Chrzanowskiego, prezydenckiego ministra Mariusza Handzlika, sekretarza Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzeja Przewoźnika, b. szefa Państwowej Komisji Wyborczej Ferdynanda Rymarza, b. minister finansów Zyty Gilowskiej. Za "kłamcę lustracyjnego" i agenta SB z lat 1969-77 uznano w tym trybie historycznego lidera KPN Leszka Moczulskiego. Ze swej autolustracji sam wycofał się abp Stanisław Wielgus.