Żmije zamiast granatów

Quang Vu ma dłonie i przedramiona poznaczone małymi bliznami. To ślady po ukąszeniach żmij i jadowitych węży, które od lat łowi i hoduje.

16.08.2004 07:33

Żmijowa farma na przedmieściu Hanoi nie wygląda imponująco. W podwórku okazałego domu, w drucianych terrariach drzemią jadowite węże. Jest ich kilkanaście. Quang Vu drewnianym prętem zakończonym metalowym hakiem wyciąga półtorametrowego węża. Szybkim ruchem łapie go za ogon. Gad syczy i, unosząc głowę, próbuje ukąsić poskromiciela potrząsającego nim, by uniemożliwić atak. Nam też daje potrzymać daboje, bo tak się wąż nazywa. Jest jednym z najbardziej niebezpiecznych w Azji.

Gad, mimo że niedługi, jest dość ciężki i już po chwili ręka mdleje, a łeb rozdrażnionego gada jest coraz bliżej.

Po lekcji poskramiania węży gospodarz zaprasza nas na poczęstunek. Hodowlę odziedziczył po ojcu. Łowienie żmij w dżungli, ich hodowla i robienie wódki żmijówki to tradycje rodzinne. Na tej samej ulicy jest jeszcze kilka farm. Taka żmijowa ulica.

Pokój na piętrze zastawiony jest słojami, które wypełnione są żmijami i jadowitymi wężami zalanymi alkoholem. W jednym są same łby kobr. Quang Vu małą chochelką napełnia szklanki.

– Wódka z łbów kobr jest najdroższa i najlepsza – twierdzi. – Dobra na potencję i męską siłę. Mówiąc to, napręża dość wątłe muskuły. Wznosimy żmijowy toast. Żmijówka jest mocna, pachnie ziołami, którymi jest doprawiona. Żadnej "padliny" nie czuć. Kosztujemy też wódkę sporządzoną z krwi węży i żmij. Jest gęstszsza niczym mocne wino i bardzo ostra. Gospodarz przynosi małe butelki żmijówki z kobrami w środku, przygotowane na sprzedaż. Cena 7 dol. za gada utopionego w alkoholu nie wydaje się wysoka.

Kobra w spirytusie

Sądząc po dość bogatym domostwie, hodowla żmij to wprawdzie niebezpieczny, ale intratny fach. Quang był już kilkanaście razy pokąsany, ale zawsze zdążył zażyć surowicę. Przeważnie kończyło się na dużej gorączce, bólach głowy, a zwłaszcza drętwieniu ukąszonych miejsc.

Częstuje nas pieczoną kobrą w sosie słodko-kwaśnym. W restauracji taka porcja kosztuje 100 tys. dongów (1 dol. – 14 tys. dongów). Kobra smakiem przypomina smażone ryby, też podawane w podobnych sosach. W smaku nic szczególnego, a i męskich sił jakoś nie przybywa. Może przez ten wilgotny upał. Wizytę u "żmijarza" kończymy degustacją wódki z zielonych żmij.

Kilka dni później na drugim końcu Wietnamu, tuż pod Sajgonem odwiedzamy państwową farmę węży, zajmującą kilka hektarów ni to dżungli, ni to parku. Jest prowadzona przez wojskowych. W Wietnamie hodowla węży to sprawa strategiczna niczym produkcja nowego rodzaju broni. Podczas wojny z Amerykanami jadowite węże były skuteczniejsze niż najbardziej wymyślne zapadnie i pułapki. Dodatkowo sprowadzano je z Filipin i puszczano na terenach, gdzie byli lub mieli być Amerykanie.

W długich, barakowatych budynkach rzędy drucianych klat z wężami i żmijami. Największe wrażenie robią olbrzymie pytony pozwijane w tłuste, kolorowe węzły. Oprowadzająca nas po farmie młoda dziewczyna, Tuyen, pozwala wyciągnąć leniwe cielsko i zrobić zdjęcia. Bierzemy jednego z największych. Waży kilkadziesiąt kilogramów i musimy go dźwigać we dwójkę. Jest mokry i ma śmierdzącą skórę. Należy go trzymać u nasady łba, by nie próbował gryźć. Trzymając go na ramionach, czuje się siłę i prężność ociężałych na pozór, ale potężnych zwojów.

Czekamy na porę karmienia. Obok wejścia leżą powiązane w pęki żywe kaczki. Też biedne czekają. W czasie posiłku węży nie należy niepokoić otwieraniem klat. Mogłyby zamiast kaczki zaatakować intruza. Żywe, na wpół omdlałe ze strachu ptaki powoli nikną w rozszerzających się w nieskończoność paszczękach węży i żmij. Cicha, powolna i przerażająca śmierć.

Połknięte ptaki powoli przesuwają się wewnątrz grubiejących cielsk. Węże i żmije karmi się raz w tygodniu. Mniejsze okazy myszami, szczurami i kurczakami.

– Żmije dojone są raz w tygodniu – mówi Tuyen. – Z jadu na końskich farmach robi się surowicę. Koniom wstrzykuje się co siedem dni coraz większe dawki jadu. Surowicę otrzymuje się z osocza krwi koni. Koń krwiodawca daje corocznie ok. 75 l krwi, z których można wykonać nawet do tysiąca ampułek surowicy.

Tuyen przeszła specjalne szkolenie obchodzenia się z gadami. Na farmie kto inny karmi węże, kto inny doi. Jednym słowem, wysoka specjalizacja.

Partia zlikwidowała prostytucję

W małej restauracyjce u wejścia do farmy elegancko ubrani Wietnamczycy zajadają solidne porcje wężowiny, popijając danie piwem. – Po nabraniu „wężowej potencji” panowie zapewne odwiedzą najbliższą karaokę – żartujemy. Karaoka to nocny lokal, gdzie przy muzyce i w towarzystwie dziewcząt nie najcięższych obyczajów panowie mogą nie tylko pośpiewać. Cena, w zależności od czasu pobytu, wynosi od kilku do kilkunastu dolarów.

– U nas nie ma prostytucji – zastrzega Duy Duong, syn partyjnego prominenta. – Wcześniej była, ale kilka lat temu partia zlikwidowała prostytucję.

Udajemy, że wierzymy, wiedząc, że kilka miesięcy wcześniej partia wydała dyrektywę zakazującą komunistom korzystania z salonów masażu i karaoki. Zakaz obowiązuje tylko członków dwuipółmilonowej partii, którzy winni być wzorem dla pozostałych 77 mln Wietnamczyków. Z prostytucją wietnamski rząd zaczął walczyć tuż po wojnie, kiedy to liczbę kobiet uprawiających najstarszy zawód świata w samym Wietnamie Południowym oceniano na pół miliona. Wówczas utworzono dla nich obozy reedukacyjne, zwane elegancko „szkołami przywracania godności” lub „szkołami nowego życia”.

W tym samym czasie zachodnia prasa informowała, jakoby prostytutki wietnamskie były masowo rozstrzeliwane lub że prostytutki Południa zmuszano do poślubiania inwalidów wojennych z Północy. Jak naprawdę było, trudno dzisiaj dociec. Partia zakazała prostytucji, więc jej nie ma i już.

Wietnamskie dziewczyny uchodzą za najładniejsze w Azji. Żeby jeszcze nie zasłaniały twarzy przepaskami. Są tak ładne, że wyspecjalizowane gangi porywają je i sprzedają rolnikom w Chinach. Nie tak dawno policja chińska uwolniła 28 porwanych Wietnamek, sprzedanych chłopom z prowincji Fukien. Wietnamki, w wieku 16-27 lat, sprzedane rolnikom na żony wyceniono od 9 do 11 tys. juanów (ok 900-1300 dol.). Popyt na kobiety trwa w Chinach od dawna, a spowodowany jest drakońską polityką demograficzną, pozwalającą na posiadanie tylko jednego (w mieście) lub dwojga (na wsi) dzieci. Dziewczynki przeważnie zabijano po urodzeniu. A gdy badania prenatalne stały się dostępne dla wieśniaków, dokonywano aborcji.

Także wietnamskie dzieci są wywożone za granicę. W czerwcu ubiegłego roku rząd zawiesił na czas nieokreślony możliwości adopcji wietnamskich dzieci przez rodziny francuskie. Rocznie do Francji, Austrii i Szwajcarii trafiało mniej więcej 200 dzieci. Zakaz adopcji jest reakcją na ujawnienie gangów trudniących się odkupywaniem dzieci od ubogich wietnamskich rodzin, a następnie sprzedawaniem ich za granicę. Niektóre z nich, jak głosi fama, trafiały do klinik, gdzie służyły jako dawcy narządów.

Podziemne miasto Cu Chi

Specyfiką współczesnego Wietnamu jest także stosunek mieszkańców do wojny i do Amerykanów, którzy nie tylko z racji swej majętności często ten kraj odwiedzają.

W czasie amerykańskiej wojny na Wietnam spadło więcej bomb niż na wszystkie kraje podczas II wojny światowej. Na każdego Wietnamczyka przypadło 100 kg bomb. Niektóre wybuchają do dziś, powiększając listę wojennych ofiar 25 lat po wojnie. Brakuje pieniędzy na oczyszczenie z niewypałów ogromnych połaci dżungli. Brakuje też pieniędzy na protezy dla kalek, więc pełzają, podpierając się np. bambusowymi stołeczkami. Za wietnamskim przewodnikiem przedzieramy się do partyzanckich tuneli. Uważnie patrzymy pod stopy i na gałęzie, gdzie mogą się kryć zielone jadowite węże i żmije „plujki” wyrzucające jad na odległość 2,5 m.

Podziemne „miasto” to ok. 200 km tuneli i schronów. W niektórych miejscach tunele miały po trzy kondygnacje. Tylko znikoma część zachowała się na tyle, że można do nich wejść. Do niektórych trzeba się wczołgać.

Zgięci wpół brniemy ciemnym korytarzykiem, tak wąskim, że ramionami trzemy o ściany. Czuć stęchliznę. Strop się obniża. Wietnamczyk poświecił latarką do tyłu, byśmy nie porozbijali głów o sklepienie, uchylając się przed lecącymi prosto w twarz, ogromnymi nietoperzami. Mimo że jesteśmy kilkanaście metrów pod ziemią, gorąco jak na górze. Płucom brakuje powietrza. Grzbiety zaczynają boleć od ciągłego schylania. Ocieramy się o zapadnie pułapki, w świetle latarki widać naostrzone bambusowe paliki. Takich pułapek jest tutaj mnóstwo, są także ślepe korytarze z zapadniami na końcu. Dalej – prowizoryczny podziemny lazaret, podziemna kuchnia, w której, jak kiedyś, żarzy się ogień. Dym wyprowadzany jest kilkudziesięciometrowymi kanalikami, których wyloty na powierzchni zamaskowano termitierami. Zmęczeni i mokrzy od potu z ulgą wychodzimy na zewnątrz.

W Cu Chi zginęło 15 tys. partyzantów i cywilów ukrywających się w podziemnych labiryntach i w dżungli. Kilkaset metrów dalej rząd wietnamski postawił ofiarom wojny wielką świątynię. Nie wolno w niej fotografować ani filmować. Na ścianie wypisano nazwiska poległych w Cu Chi. Ściana jest ogromna. Główny element świątyni to obraz Ho Szi Mina. Żarzą się przed nim kadzidełka.

Zaginieni i polegli

Kilka dni później mamy przedsmak tego, co mogli czuć Amerykanie, próbując podbić ten kraj. Dwoma łódkami wynajętymi w wiosce przemierzamy kilometry rzeczek i kanałów w okolicach Xeo-Quyt, na południu Wietnamu. Niekiedy tak wąskich, że łódki klinują się na zakrętach. Dżungla bucha gorącem, krzyczą spłoszone ptaki. Musimy schylać głowy, by nie zawadzić o zwisające konary i gałęzie. Podczas wojny w tych niedostępnych mokradłach kryło się dowództwo Wietkongu. Amerykanie nie mogli dać sobie z nimi rady ani z powietrza, ani z lądu.

Dżungla nadal kryje wiele tajemnic, także wojennych. O ile Wietnamczycy liczbę swoich poległych mogli podać jedynie w przybliżeniu – 3 mln, Amerykanie byli nad wyraz dokładni – 57.939 poległych żołnierzy. Ta nierówna buchalteria dotyczy także zaginionych: Wietnamczyków było ok. 300 tys., żołnierzy amerykańskich – 1519. Już po wojnie zaś znaleziono 402 ciała Amerykanów. Wietnamczycy nie mają funduszy na szukanie swoich zaginionych, a według wietnamskich wierzeń, rodzina, która nie wie, gdzie spoczywają jej zmarli, skazana jest na wieczny strach o los następnych pokoleń.

– Amerykanie zostawiali swoich poległych – mówi nasz towarzysz podróży po Wietnamie, Duy Dung, syn wietnamskiego generała. – Nadal są znajdowani – w ubiegłym roku w górach, przy szczątkach samolotu natrafiono na kości dwóch amerykańskich pilotów.

Pytany o istnienie ukrytych głęboko w dżungli obozów, gdzie jeszcze długo po wojnie przetrzymywano amerykańskich jeńców, zmienia temat, udając, że nie pojął pytania. Tych ukrytych łagrów szukali Amerykanie jeszcze nie tak dawno. Nie wiadomo, kiedy je zlikwidowano i jak zginęli jeńcy. Wietnamczycy zaprzeczają, jakoby nie oddali wszystkich jeńców.

Pomarańczowy agent

Kilkakrotnie próbowaliśmy się dowiedzieć czegoś więcej także o Agencie Orange. Na próżno. Pełne embargo na informacje. Wiadomo, że na Wietnam Południowy Amerykanie zrzucili 44 mln l środka niszczącego listowie, o nazwie Agent Orange. Efektem tego są 3 mln ha skażonej ziemi, około miliona ofiar skażenia, w tym mniej więcej 100 tys. dzieci, które urodziły się zdeformowane.

W końcu zrozumieliśmy powód milczenia na temat zabójczej trucizny. Na terenach skażonych uprawia się ryż, łowi ryby i owoce morza. Duża część z tego trafia na eksport. Po co więc straszyć odbiorców kalmarów, krewetek czy ryżu? Ofiarom życia ani zdrowia to nie wróci, a i do odszkodowań Amerykanie nie są tak skorzy.

W Muzeum Śladów Wojny w mieście Ho Chi Minh (Sajgon) widzieliśmy ofiary Agenta Orange. W wielkich słojach eksponowane są karłowate, zdeformowane, dwugłowe dzieci urodzone w okolicach, gdzie szalał „Pomarańczowy Agent”. Wśród zwiedzających jest kilku Amerykanów. Wszyscy w milczeniu oglądają tragiczne ekspozycje. Na zewnątrz fotografują się na tle amerykańskich czołgów i dział. Przy działku przeciwlotniczym majstruje coś Amerykanin w kowbojskim kapeluszu, kierując lufy w stronę nieba. Widać, że dobrze zna się na obsłudze. Podchodzimy bliżej i przedstawiamy się. 50-letni Roger, bo tak ma na imię, niechętnie potwierdza, że walczył w Wietnamie. – Nie wiem, po co tutaj przyjechałem, chociaż może trzeba było. Wojna cały czas we mnie tkwi. Można udawać, że jest się twardzielem, ale zapomnieć nie można. A jak zapomnisz w ciągu dnia, to dżungla i cały ten koszmar dopadają cię w nocy – mówi. Nie pozwala, żeby go sfotografować. Dyskretnie „łapiemy” go tylko w kamerze.

– My nie chowamy nienawiści wobec amerykańskich żołnierzy – twierdzi były żołnierz oddziałów specjalnych Wietkongu, Truong Van Cong. W czasie wojny minował drogi i tereny tuż pod nosem Amerykanów. Zna viet-vo-dao – wietnamską odmianę karate i dżudo. – Nienawiść ryżu nie da – mówi wietnamski Rambo.

– Nie mamy czasu na nienawiść – wtóruje mu Duy Dung. Nie całkiem im wierzymy. Czy to samo powiedziałyby kobiety z licznych w Wietnamie „wiosek starych kobiet”. W czasie wojny zajęte były walką, opieką nad młodszym rodzeństwem, transportem broni i żywności do oddziałów ukrytych w dżungli. Gdy wojna się skończyła, zabrakło dla nich mężczyzn. Ci, co przeżyli, woleli młodsze. Nie zapomniało o nich jedynie komunistyczne państwo, przyznając skromną rentę.

Anna Koniecka, Władysław Borowiec

Źródło artykułu:Tygodnik Przegląd
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)