Zimowi kochankowie
Wiedeń znów szczęśliwy dla Jarzyny
10.12.2007 | aktual.: 10.12.2007 10:23
W listopadowy wieczór Wiedeń był dla mnie jak sopel lodu. Grzegorz Jarzyna, inscenizując „Lwa w zimie”, pokazał, dlaczego świat jednak nie zamarza. Pustki nie można zamrozić, bo jej nie ma: wszystko przesycone jest ludzkimi namiętnościami.
Nie wiem, jak Jarzyna trafił na tę sztukę. Może zapamiętał nakręcony na jej podstawie genialny film z lat 60. z Peterem O’Toole’em, Katharine Hepburn i młodym Anthonym Hopkinsem? Może rozzłościła go akademicka ekranizacja Andrieja Konczałowskiego sprzed czterech lat?
„Lew w zimie” przypomina brakujące ogniwo w szeregu kronik królewskich Szekspira: intrygi pałacowe, wielka polityka, starcie charyzmatycznych osobowości. Stawką zimowej kampanii w zamku Chinon są: Europa, władza, sukcesja, miłość i pamięć. Goldman zderzył ze sobą tytanów z rodu Plantagenetów – Henryka II, Eleonorę Akwitańską, Ryszarda Lwie Serce, Jana bez Ziemi. Próbował powtórzyć paradoksy z „Króla Leara”, przetworzyć wątki z „Ryszarda II” i „Króla Jana.” Pokazać władców Anglii uwikłanych w kazirodztwo, homoseksualizm, bigamię i bezideowy cynizm.
Jarzyna nie chciał jednak przywoływać obrazów ze średniowiecza. W sztuce Goldmana nie interesowała go historia, ale psychologia postaci. Przeniósł więc rodzinne starcie w czasy współczesne – do przeszklonego westybulu hotelowego, gdzie do akcji przygrywa pianista (Leszek Możdżer) niczym taper z niemego kina. Reżyser otoczył postaci zasiekami z luster i bunkrami ekranów. Zima panuje tylko w duszach bohaterów – jako schyłek, zamieranie, atrofia uczuć, hibernacja marzeń. Eleonora i Henryk, główni antagoniści, boją się starości oraz choroby. Bo skóra starego człowieka jest jak szyba, to ona sprawia, że obserwuje się świat i życie jakby z wnętrza sklepowej wystawy albo z dna szklanej trumny. Z ekranów umieszczonych w tyle sceny patrzą na nas twarze bohaterów, niemal erotyczne portrety trumienne. W przeciwieństwie do aktorów nic nie ukrywają. Albo kłamią inaczej.
Grzegorz Jarzyna skupia się na opowieści o dojrzałej miłości przeciwstawionej rodzinie jako wspólnocie interesów. Pokazuje, że jest coś, czego nie da się zamknąć w punktach umowy. Czego nie wymażą zdrada, nienawiść, rywalizacja. Dziedzictwo Henryka to wcale nie jego firma, konta bankowe, bogate rezydencje.
„Króla” bardziej ciekawi to, w którym z dzieci odżyje, gdy go zabraknie. Reżyser prowadzi swoich bohaterów do wyznań, co to znaczy być ojcem, mężem, bratem, młodą żoną. W finale jesteśmy o krok od zbrodni. Nieudany spisek na życie Henryka kończy się niemalże biblijną sceną ofiarowania syna. Henryk trzyma nóż przy szyi Ryszarda i patrzy w niebo. Długo, niemożliwie długo. Jarzyna powtarza za Goldmanem, że ludzie spalają się w walce. Ale ich nie potępia. Walka nie zawsze jest zła. Wprawia świat w ruch. Rozgrzewa ciała. Uczy nas, kim jesteśmy. Ludzkie konstelacje spojone są jak zawsze u Jarzyny namiętnością. Ich kwintesencją i objawieniem spektaklu jest Katarzyna Warnke grająca młodą kochankę króla Henryka (razem z Tomaszem Tyndykiem są kontrapunktem dla reszty zespołu, wyzwoleni obyczajowo, pewni swej seksualności).
Lubię zagraniczne spektakle Jarzyny, bo pilnuje ich stylistycznej jednorodności, unika zaskakujących przełamań, jest bardziej otwarty na widza. „Lew w zimie” to kolejny logiczny krok po „W dżungli miast” Brechta, „Giovannim” i „Medei”, poprzednim wielkim wiedeńskim sukcesie tego reżysera. Widać, jak manifestacyjna dekadencja powolutku ustępuje miejsca refleksji nad dojrzałością w teatrze i życiu. Dla Eleonory i Henryka walka długo była sensem i seksem. Na końcu ich drogi nie ma już nienawiści, jest ciepło bijące z pamięci o dawnej pasji. Wybaczenie zła, błędów, głupot. Zrozumienie, że póki był godny nas przeciwnik, istnienie miało smak. W ostatniej scenie spektaklu wydaje się, że filmowy śnieg przysypie małżonków na amen. Ale nie zamarzną. Będą tak stać razem do końca świata.
Łukasz Drewniak
„Lew w zimie” Jamesa Goldmana, reżyseria Grzegorz Jarzyna, scenografia Magda Maciejewska, muzyka Jacek Grudzień, światło Jacqueline Sobiszewski, Vienner Burgtheater