Zielganocna opowieść

Pisanki na Kurpsiach są kolorowe, psisane rysikiem zanurzonym w wosku. Dziś mówią o tym: technika batiku. A przed Wielkanocą pracy huk. Zupełnie jak dawniej, na Zielganoc.

Zielganocna opowieść
Źródło zdjęć: © Gość Niedzielny

10.04.2007 | aktual.: 10.04.2007 11:48

Dlaczego Kadzidło nazywa się Kadzidło, to nawet i najstarsi mieszkańcy nie pamiętają. Dawno to było, jak królowa Bona przez Puszczę Zieloną przejeżdżała i zapach bursztynu poczuła, co to go miejscowi kopali i do ognisk wrzucali. Królowa coś tam wtedy we włoskiej mowie powiedziała i tyle zrozumieli, że o „kadzidło” chodzi. A może ta legenda całkiem nieprawdziwa?

Prawdziwych Kurpiów już nie ma?

Dziś w Kadzidle bursztynowego dymu nie ma. Nie ma dzikiej, nieprzebytej puszczy i drewnianych chat. Ci, co chcą zapach dawnych Kurpi poczuć, Ostrołękę odwiedzają, bo tam Muzeum Wsi Kurpiowskiej jest. W Ostrołęce folklorystycznej sztuki uczy pani Wiesława Bogdańska. Geodeta z wykształcenia, w twórczość ludową przed latami weszła, i tak już zostało.

Pani Wiesława przyjeżdża z Kadzidła w „cywilnym” ubraniu, bo jak jedzie w ludowym, to się kierowcy gapią. W pracy białą koszulę haftowaną czerwoną nicią wkłada, potem serdak, czyli gorset, zwany też wystkiem, i obowiązkowy, biały fartuch. Na szyi bursztynowe korale, a na głowie… nic.

– Ja to nic nie noszę, ale młode dziewczyny to noszą na głowach czółko ze wstążkami, a starsze panie chustki na zakład – mówi Wiesława. – A na szyi zawsze bursztyn.

Panie noszą czółka i bursztyny? Ano tak. I na większe święta, na Rezurekcję, i na Boże Ciało, paradują tak kadzidlanki do kościoła. W zwykłe niedziele to dżins i kuse kurteczki, ale w święto – suta spódnica, serdak i korale być muszą.

Wiesława robi kolejny kwiatek z bibuły. Dzieciaki z Ic, z Ostrołęki, z otwartymi buziami gapią się na ręce. – Przed Wielkanocą to się z tych kwiatków palmy wije. Bierze się kijek, przykłada się do kijka kwiatek i oplata nicią dookoła. Potem się zielone bierze, dokłada, i znów owija. Tylko porządnie, żeby się nie rozwaliło w drodze do kościoła! – opowiada Wiesława. – Ci, co robią te palmy, nawet i siedmiometrowe, to wiją je i od Bożego Narodzenia. A te największe to są z jodełek: ścina się taką, gałązki obcina. Tylko zielony czubek zostaje – dla większej oryginalności zapewne – wyjaśnia artystka, a palma pod jej palcami coraz to większa i bardziej kolorowa. Brzęczy komórka. Z sutej, wełnianej spódnicy twórczyni ludowa wyciąga telefon. Krótko rozmawia, a potem wzdycha:

– I masz! Jeszcze pisanek chcą. A ja już rady nie daję, bo a to pisanki, a to kierce, to są takie ozdobne pająki z grochu i bibuły. No i wycinanki, rzecz jasna. I w końcu, jak przyjdą święta, to dla siebie palemki i pisanek nie ma. Tylko niech pani o tym nie pisze, bo to wstyd – prosi.

Za mało ludowych dostawców czy za duży miejski popyt?

– U nas, w Kadzidle, to niemal w każdej rodzinie wycinanki robią, palmy wiją, pisanki piszą – mówi pani Wiesława. Ale to jest tak: każda wycinanka jest niby podobna, a inna. Każdy twórca robi inaczej, po swojemu. Inny kogut pani Dawidowej, mój inny, inny pani Poli… No to jedziemy do Kadzidła, obejrzeć te cuda na własne oczy.

Pola, co nie dostała Fryderyka

W Kadzidle pukamy do domu wskazanego przez panią Wiesławę. Otwiera starsza pani w welurowej bluzce i spodniach. Gdzie spódnica i bursztyny? Pani Pola zgadza się przebrać. Nawet „chustkę na zakładkę” wyjmuje…

Wycinanki pani Poli to podobno wyjątkowe, bo i tradycyjne, i nowoczesne zarazem. Pola wyjmuje wielki album z brystolu. Pomiędzy białymi grubymi kartkami kolorowe, cieniuteńkie wycinanki. Naprawdę ręcznie robione? Owszem, własnymi rękami wyposażonymi w nożyce do… strzyżenia owiec.

– Nie lepiej byłoby normalnymi nożyczkami wycinać? – czuję się jak ta bohaterka pozytywistyczna… Pola się nie odzywa, tylko podaje nożyczki i każe wycinać. Niezgrabnymi ruchami naśladuję mistrzynię i zaczynam rozumieć. Tylko sprężynowe, ostre jak brzytwa nożyce poradzą sobie z misterną ornamentyką. Ile czasu trzeba robić taką wycinankę? Te wielkie, co je zamawiają na prezenty, to nawet i kilka godzin. Małe – kilkanaście minut.

Kiepsko mi idzie. Jedno cięcie równe, dwa, trzy i cztery cięcia kompletnie do niczego. Ręka boli. A pani Pola skończyła swoją wycinankę: to leluja, kurpiowski towar „eksportowy”, bardzo charakterystyczny. Jednokolorowa wycinanka z kogutkami po bokach i bajkowym drzewem pośrodku.

Kurpie tymi lelujami i innymi wycinankami ozdabiali chaty, bielone wcześniej na Wielkanoc, czyli po kurpiowsku Zielganoc. A teraz w murowanych domach boazeria lub tapety, no i przed świętami ścian się już nie bieli. I gdzie te wycinanki – leluje wieszać? Nad meblościanką? Ja tnę dalej, a pani Pola prezentuje wycinanki nowoczesne.

– O tu, patrzcie – rozkłada dużą, okrągłą wycinankę, z dwiema postaciami w środku.

– Rety, dwa Leppery? – otwieram szeroko oczy. Pani Pola subtelnie marszczy brew. Baczniej patrzę i czerwienieję: – Przepraszam, bez okularów jestem… Ten Wałęsa to oczywiście wypisz, wymaluj, jak żywy. A Mazowiecki też podobny… Ach to moje warszawsko-medialne skrzywienie… W pokoju obok słychać wnuki pani Poli. Kasia i Karolek, maluchy jeszcze. Będą wycinać, gdy dorosną?

– A bo ja wiem? Ale może jak zobaczą „Małysze”, co mam je zamiar niedługo robić, to nabiorą chęci? Drugie wnuki, co mieszkają w Stanach, to przynajmniej śpiewają, tak jak ja, gwarą. Pani Pola teraz nie może zaśpiewać, bo chora jest. Ale może włączyć swoją płytę.

– Płytę pani wydała?! – Właściwie kilka – odpowiada pani Pola. Mały Karolek włącza odtwarzacz CD. Trudno uwierzyć, że głos z płyty – mocny, czysty, prosty i pełen wirtuozerii zarazem, to głos skromnej Poli siedzącej tuż przed nami. – Kiedyś z moim zespołem folklorystycznym śpiewaliśmy w Warszawie, w filharmonii. Podszedł do mnie potem pan Urbaniak, otworzył fortepian i kazał nutki powtórzyć. No i się zaczęło. Potem z jego zespołem nagrywałam. Mówią, że głos mój jest „biały”, to znaczy, że taki bardzo czysty.

Muzyka pani Poli jest tradycyjna i współczesna zarazem. Nie dziw, że jedną z płyt, w 2002 czy 2003 roku, do Fryderyków nominowali. Kończę swoją leluję i triumfalnie rozkładam wycinankę. Wyszedł… kangur.

Chlewik z Unii

Wracając od pani Poli, jedziemy do kadzidlańskiego skansenu, gdzie czeka na nas pani Wiesława. Zdążyła wrócić z oddalonej o 20 km Ostrołęki.

Skansen to właściwie dawna zagroda – z chałupą, zabudowaniami gospodarskimi. Budynki w większości są stare, przewiezione tu z okolicznych miejscowości. W środku tradycyjny sprzęt i zapach: siana, drewna, i starości. A chlewik, co go Unia na dawny wzór zbudowała, jest nowy. Jeszcze na zawiasach naklejki z ceną widać.

Wokół cisza i smukłe sosny. Turyści przyjeżdżają tu na długie weekendy, wpadają w drodze na Mazury. Bo amatorów na same Kurpie jak na lekarstwo. Tylko czasem dzieciaki ze szkół, nawet z samej Warszawy, na lekcje o folklorze i sztuce ludowej przyjeżdżają. Pani Wiesława rozłożyła miniwarsztat do pisania pisanek. Warsztat jest własnej roboty, składa się z małej świeczki, filiżanki, pojemnika na wosk i rysika na drewnianym trzonku. Twórczyni macza rysik w zbiorniku z prawdziwym woskiem i jednym ruchem robi mały znaczek na jajku. – Trzeba tylko raz maznąć, bo inaczej nie wyjdzie – instruuje. – Potem się takie proste wzorki robi, i od nowa to samo. Na jajku jest pieczątka, taki nowoczesny wymóg sanitarny. – Staram się kupować od gospodarzy, bez tego stempla, bo brzydki, ale to nie takie proste… Pytam, czy jednak mogę napisać, że „ludowa twórczyni bez palemek chodzi”…

– No już dobrze, ale niech pani chociaż to ładnie zrobi – mówi pani Wiesława sceptycznie, patrząc na moje palce i wycinankowego „kangura”.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)