Zboralski: Czy Morawiecki uczyni polskie drogi bezpieczniejszymi? (Opinia)
Szef rządu zapowiedział: pierwszeństwo dla pieszych przed przejściem, ujednolicenie prędkości w obszarze zabudowanym do 50 km/h w dzień i w nocy oraz odbieranie prawa jazdy na trzy miesiące piratom złapanym także poza miastami. Każda z tych propozycji ma sens. I są na to dowody.
16.12.2019 | aktual.: 16.12.2019 18:33
Propozycje szefa rządu mogą być zaskakujące dla części kierowców. U tych, którzy ich nie rozumieją, mogą nawet budzić sprzeciw. Tymczasem każda z trzech zmian zapowiedzianych przez Mateusza Morawieckiego ma merytoryczne uzasadnienie - dzięki nim na polskich drogach może być dużo bezpieczniej, a kierowcy - wbrew pozorom - niczego nie "stracą".
Dlaczego 50 km/h
Najłatwiej chyba wytłumaczyć ujednolicenie limitu prędkości w obszarze zabudowanym do 50 km/h. Trzeba tu przypomnieć, dlaczego w pewnym momencie wszyscy w Europie zgodzili się właśnie na taki limit w obszarach, gdzie jest dużo pieszych i rowerzystów (czyli tzw. niechronionych uczestników ruchu drogowego). Chodziło bowiem właśnie o ich bezpieczeństwo.
Z danych dotyczących skutków wypadków z pieszymi przy różnych prędkościach wynika jasno, że 50 km/h jest prędkością graniczną.
Uderzenie w pieszego z taką prędkością oznacza, że ma już i tak tylko 50 proc. szans na przeżycie wypadku. Przekroczenie tej prędkości powoduje, że szanse pieszego na przeżycie radykalnie maleją. To dlatego kraje UE ustaliły taki a nie inny limit w miastach i miejscowościach. I miało to przecież sens.
Gdy na Węgrzech zmniejszono dopuszczalną prędkość w obszarze zabudowanym do 50 km/h średnia prędkość pojazdów w tych miejscach spadła o 8 proc., a liczba ofiar wypadków zmniejszyła się o 18 proc.
Gdy jednak w UE wprowadzano jasny jednolity limit 50 km/h, to w Polsce powstał prawny potworek.
Uznano, że limit dający pieszym szanse na przeżycie wypadku będzie obowiązywał w dzień, ale w nocy już nie. Dlatego wyznaczono godziny, w których kierowcy mogą jechać w miastach 60 km/h - czyli od 23 do 5 rano.
Co tym osiągnięto?
Głównie zamieszanie i dodatkowe utrudnienie dla tych, którzy uczą się, by zostać kierowcą w Polsce. Muszą zapamiętać nie tylko kilka limitów na różnych drogach, ale jeszcze dodatkowy limit podzielony godzinowo w mieście. A podświadomie wbito kierowcom do głów, że przecież można jechać 60 km/h w miastach - skoro można tak w nocy.
Było zresztą jeszcze gorzej.
Rząd prowadził kampanie za miliony złotych (np. "10 mniej ratuje życie" w 2014 r.) tłumacząc, jak wielką różnicę przy potrąceniu pieszego sprawia prędkość samochodu wynosząca 60 km/h w porównaniu z 50 km/h - po to, żeby kierowcy w miastach nie dodawali sobie +10 km/h do jazdy ponad limit, a jednocześnie nie zmieniano prawa i uznawano, że nocą te wszystkie sprawy nie mają znaczenia.
Zobacz też: Donald Tusk skrytykował 500 plus. Ani polityk PiS, ani Lewicy się z nim nie zgodził
Jako jedyny kraj w UE dopuszczamy dziś jazdę 60 km/h w obszarze zabudowanym. Ujednolicając tę prędkość do 50 km/h przez całą dobę, Mateusz Morawiecki da kierowcom wreszcie jasny sygnał - to jest jedyna bezpieczna prędkość tam, gdzie są skupiska ludzkie (pomińmy fakt, że miasta same tworzą też w centrach jeszcze lepsze Strefy Tempo 30, w których obowiązuje maksymalnie 30 km/h).
Nikt nie będzie miał wątpliwości, ile należy jechać w obszarze zabudowanym i dlaczego. A wszystko to pośrednio ułatwi też kształcenie przyszłych kierowców - choć dla pełnej łatwości warto by też w kraju ustalić jeden limit dla dróg poza obszarami zabudowanymi i na drogach szybkiego ruchu.
I na koniec prosta matematyka dla tych, którzy sądziliby, że nakaz jazdy 50 km/h w nocy w mieście coś im "odbierze". Pokonanie 10 km w mieście w tempie 50 km/h a nie 60 km/h wydłuży czas przejazdu zaledwie o 2 minuty - i to wyłącznie w idealnej sytuacji, że nie zatrzymamy się na żadnym skrzyżowaniu.
Dlaczego piraci mają się bać tylko w mieście?
Druga zmiana zapowiedziana przez Morawieckiego to rozszerzenie przepisu o odbieraniu prawa jazdy na trzy miesiące kierowcom, którzy jadą o 50 km/h lub więcej ponad limit na wszystkie drogi. Do tej pory bowiem taka kara spotyka jedynie pędzących w miastach.
Wprowadzenie takiego prawa w obszarach zabudowanych miało głęboki sens - to tam najbardziej przydało się wyparcie najszybciej jadących ludzi, którzy zagrażają innym. Rozszerzenie tego prawa na resztę dróg też ma sens.
Bo czy jadący 150 km/h kierowca na drodze krajowej z ograniczeniem do 70 km/h nie jest wielkim zagrożeniem? Jest. A "niedostosowanie prędkości do warunków na drodze" wciąż jest drugą najczęstszą przyczyną wypadków w Polsce w ogóle, nie tylko w obszarach zabudowanych.
W tym posunięciu rządu będzie jednak rzecz istotniejsza.
Ta zmiana będzie bowiem jasnym sygnałem: nie tolerujemy w Polsce jeżdżących dramatycznie za szybko kierowców nigdzie – ani w miastach, ani poza nimi. Dodatkowo - jak zapowiedział już minister z Kancelarii Premiera Michał Dworczyk - rząd planuje również urealnić stawki grzywien za wykroczenia na drogach.
Można zakładać, że ten sygnał dla łamiących prawo na drodze będzie więc jeszcze mocniejszy.
Owszem, warto by wzorem wielu krajów UE wskazać jeszcze niższy próg przekroczenia, od którego kary stają się już dotkliwe - w wielu systemach kierowcy są mocno dyscyplinowani od momentu, gdy pozwalają sobie na przekroczenie dopuszczalnego limitu o 30 km/h.
Można zakładać, że po takiej zmianie - i przy dobrym nadzorze policji - spowolnimy na drogach tych, którzy nie licząc się ani ze swoim zdrowiem i życiem, ani życiem innych, jeżdżą zbyt beztrosko.
A jeśli to się uda, to z pewnością spadnie liczba wypadków i ludzi w nich rannych oraz zabitych - taki związek między prędkością a skalą wypadków wskazał raport OECD z 2018 r. Badacze przejrzeli dane z dziesięciu krajów, w których doszło do zmian w ograniczeniach prędkości lub masowego egzekwowania dopuszczalnych prędkości.
Wnioski były jednoznaczne. Wszędzie tam, gdzie na zmniejszyła się średnia prędkość kierowców nastąpił spadek liczby wypadków na drogach. I obserwacje te były spójne dla wszystkich krajów.
I ta akurat zmiana Morawieckiego zostanie chyba przyjęta z największym zrozumieniem w Polsce.
Pierwszeństwo pieszych przed przejściem
Najmniej rozumianą zmianą w debacie publicznej jest ta związana z pierwszeństwem pieszych jeszcze przed wkroczeniem na pasy.
Po pierwsze błędnie mówi się o tej zmianie - i mówią tak politycy, ale i dziennikarze - jako "bezwzględnym pierwszeństwie pieszych". Niczego takiego nie będzie. Zmienione zostaną reguły, które nałożą jasny obowiązek na kierowców, ale obowiązki pieszych wpisane i dziś w kodeksie drogowym nie znikną (zachowanie szczególnej ostrożności przy przekraczaniu przejścia dla pieszych oraz zakaz wchodzenia bezpośrednio przed nadjeżdżający pojazd).
Nigdzie zresztą, gdzie obowiązują tak skonstruowane przepisy pieszym nie wolno swojego pierwszeństwa odebrać na siłę.
Wspomnijmy np. Belgię (tam prawna ochrona pieszego zaczyna się w momencie, gdy zbliża się on do jezdni z zamiarem przekroczenia przejścia), gdzie praktyka orzecznicza wskazuje, iż pieszy nie ma absolutnej ochrony i absolutnego pierwszeństwa w każdych okolicznościach. On też musi zachować ostrożność i dać kierowcy szansę na zatrzymanie się.
W Austrii (pieszy ma ochronę już w momencie, gdy ma zamiar wkroczenia na przejście) praktyka orzecznicza wskazuje, że zamiar wkroczenia musi być powiązany z momentem, w którym uważny kierowca jest w stanie ten zamiar rozpoznać. Nikt nie wchodzi na pasy "na ślepo".
Zabezpieczenie musi być obopólne. I takie właśnie ma się w Polsce stać.
Odsetek zabitych pieszych wśród wszystkich ofiar wypadków sięgający w Polsce ponad 30 proc. jest na tle UE czymś niezwykłym (nie licząc krajów takich jak np. Litwa, ale o niej za chwilę). To dlatego należy próbować sprawić, by ginęło ich mniej. Zwłaszcza, że na samych przejściach ginie ok. 300 osób rocznie i od trzech lat ta liczba tylko rosła.
Mateusz Morawiecki w zasadzie znów, jak w przypadku limitu prędkości w obszarze zabudowanym, zapowiada właściwie zrobienie porządku z bałaganem prawnym zafundowanym w Polsce wiele lat temu.
Otóż mamy taką samą zasadę, jak większość krajów UE, która wprost mówi, że kierowca ma zwolnić przed przejściem i ustąpić pieszym na nim się znajdującym oraz na nie wkraczającym (a więc i tym, którzy jeszcze nie weszli). Tyle, że wpisaną ją nie w ustawie Prawo o ruchu drogowym a w rozporządzeniu dotyczącym znaków i sygnałów drogowych (w definicji znaków D-6a i D-6b). A to powoduje, że rozporządzenie jako akt niższego rzędu nie może w ten sposób rozciągać działania ustawy.
Polskie zamieszanie doprowadziło nie tylko do tego, że trwa swoisty wyścig o pierwszeństwo na przejściach – zależy ono bowiem od tego, czy pierwszy postawi tam stopę pieszy, czy pierwszy wjedzie kołem kierowca. Doprowadziło nawet do tego, że szkoli się dziś i egzaminuje kandydatów na kierowców zakazując im zatrzymywania się i ustępowania pieszemu oczekującemu na wejście (i takie sytuacje na egzaminach musiały dopiero odkręcać sądy).
Jasne wpisanie tego samego w ustawie spowoduje, że kierowcy będą dokładnie wiedzieli, iż dojeżdżając do przejścia mają zwracać uwagę nie tylko na tych, którzy już postawili tam nogę, ale też na tych, którzy dopiero wchodzą lub zaraz wejdą. To spowoduje u nich większą ostrożność przy dojeżdżaniu do takich miejsc, którą można obserwować na zachodzie Europy.
Dziś tej ostrożności nie zachowują prawie wcale, na co dowodem był ostatni raport Instytutu Transportu Samochodowego badający zachowanie w okolicy przejść dla pieszych.
Okazało się, że w Polsce 80-90 proc. kierowców nie tylko nie zwalnia, by móc zareagować przy przejściu, ale jedzie ponad ustalony w takim miejscu limit!
Na koniec przekonujący - choć oczywiście nie rozstrzygający argument w tej sprawie. Rok temu Litwini zmienili swoje prawo dokładnie tak, jak zapowiada to w sprawie pieszych w Polsce premier Morawiecki.
Po roku funkcjonowania nowych przepisów - jak sprawdziliśmy na portalu brd24.pl w litewskich danych dotyczących wypadków - na przejściach zginęło ponad 50 proc. mniej pieszych. Nastąpiła też znaczna - bo blisko 20-procentowa - redukcja samych wypadków i rannych. A to wszystko w sytuacji, gdy ogólnie w kraju liczba wypadków i ofiar rosła. Jeśli na Litwie nowe prawo zadziałało, to dlaczego nie miałoby zadziałać u nas?
I na koniec - wszystkie te zmiany zapowiedziane przez szefa rządu mogą być głębsze, jeśli w Polsce będziemy mieli lepszy nadzór nad kierowcami (dziś ten automatyczny - czyli fotoradary - jest w rozsypce, a policyjny jest mocno niedoskonały).
Te zmiany mogą być też dużo lepsze, jeśli zgodnie z zapowiedziami nastąpi też przebudowa infrastruktury na bezpieczniejszą, w tym przejść dla pieszych. Ale infrastruktura to kosztowne zadanie na lata. A my musimy ocalać Polaków na drodze już dziś, teraz.
Jeśli trzy zmiany Morawieckiego wejdą w życie może pod względem liczby wypadków i ofiar nie będziemy już zajmować czwartego miejsca od końca w UE? Choć Litwini i Chorwaci - będący za nami - właśnie mocno też zaczęli pracować nad poprawą.
Łukasz Zboralski, redaktor naczelny portalu brd24.pl
Masz newsa, zdjęcie lub film? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl