Zawód morderca
Od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych dostają w Polsce zabójcy na zlecenie. Na szczęście jest ich coraz mniej.
04.07.2011 | aktual.: 08.06.2018 14:44
W podlubelskiej wsi policjanci zatrzymali kilka dni temu 58-letniego Stanisława K., podejrzanego o dokonanie zabójstwa 59-letniej Haliny L., mieszkanki warszawskiego Ursynowa. Kobieta została uduszona w styczniu tego roku. Ciało ofiary znalazł jej dorosły syn. Drzwi do mieszkania były otwarte.
– Na pewno mama nie otworzyła ich obcemu. Albo zabójca ją znał, albo miał własne klucze – opowiadał syn ofiary. Z mieszkania zginęły tylko dwa telefony komórkowe. Zamordowana kobieta była ofiarą przemocy domowej. Znęcał się nad nią mąż – 60-letni Andrzej.
W ciągu pięciu lat pięć razy składała na policję zawiadomienia w tej sprawie. Cztery postępowania zostały umorzone. – Jedno z nich dotyczyło podtruwania – opowiada przedstawicielka Centrum Praw Kobiet, które pomagało Halinie L. – Po umyciu zębów szczoteczką nasza podopieczna miała obrzęk ust i warg. Biegły toksykolog z ówczesnej Akademii Medycznej w Warszawie nie był w stanie zidentyfikować substancji, która znajdowała się na szczoteczce. Dlatego sprawę umorzono – mówi działaczka CPK.
Klub płatnych zabójców
Kryminolog prof. Brunon Hołyst przyznaje, że do zabójstw na zlecenie dochodzi głównie na tle rodzinnym lub z powodu porachunków gangsterskich. – Takich zbrodni dopuszczają się często, choć nie jest to regułą, osoby z natury prymitywne, niedojrzałe emocjonalnie. Rządzi nimi poczucie zemsty. W przypadku porachunków przestępczych chodzi o wyeliminowanie osób niewygodnych – tłumaczy kryminolog. Przywołuje też statystyki. – Jeszcze w latach 90. notowaliśmy około stu przypadków takich zbrodni rocznie, co stanowiło ok. 8–10 proc. wszystkich zabójstw – opowiada. Teraz morderstw na zlecenie jest znacznie mniej. – Być może członkowie gangów uznali, że dużo bardziej skuteczne jest wystraszenie ofiary. Częściej dochodzi więc do porwań, np. dzieci, i wymuszania okupów, a także okaleczenia ofiar, jak w przypadku słynnego gangu obcinaczy palców – zauważa.
Z danych Komendy Głównej Policji wynika, że w 2010 r. w Polsce doszło do ośmiu zabójstw na zlecenie, rok wcześniej było ich 10.
Inspektor Marek Dyjasz, dziś dyrektor Biura Kryminalnego w Komendzie Głównej, a wcześniej m.in. naczelnik Wydziału Zabójstw warszawskiej policji, potwierdza, że skala zbrodni na zlecenie jest teraz dużo mniejsza niż pięć czy dziesięć lat temu. – Ale statystyki na pewno nie obejmują wszystkich spraw. Wiadomo, że część takich zbrodni pozostaje niewykryta. Poza tym wiele osób z grup przestępczych jest poszukiwanych jako zaginione, a policja nie ma pewności, czy te osoby żyją – tłumaczy dyr. Dyjasz. Wspomina, że w latach 90. XX w. i na początku tego wieku nie tylko w Warszawie w grupach przestępczych „trup ścielił się gęsto”.
– Większość tych spraw to były klasyczne zabójstwa na zlecenie, ale sprawcy nie dostawali za to pieniędzy. Dla gangsterów to była nobilitacja, bo szef im to zlecił – opowiada dyr. Dyjasz. I dodaje, że po dokonaniu zbrodni pozycja zabójcy rosła. – Już nie był cynglem, który pociągał za spust, ale dostawał ludzi pod swój zarząd, którzy na niego pracowali. On miał tylko odprowadzać pewną kwotę pieniędzy jako haracz w ramach grupy przestępczej – opowiada policjant.
Tak było z przestępcami z tzw. klubu płatnych zabójców z Gdańska, którzy mieli na swoim koncie co najmniej kilka głośnych zbrodni na Pomorzu, m.in. Wiesława K. pseudonim Szwarceneger, znanego trójmiejskiego gangstera, czy Nikodema S. „Nikosia”, szefa mafii trójmiejskiej. Kilku gangsterów z klubu już nie żyje. Wśród nich Artur Z. „Iwan”, który o zlecenie zabójstwa Marka Papały oskarżał polonijnego biznesmena z USA Edwarda Mazura. Iwan niespełna dwa lata temu otruł się lekami w areszcie. Jak wykazało zakończone ostatnio śledztwo, nie chciał się zabić. Dzięki chorobie chciał wcześniej wyjść na wolność.
Kolejnych kilku zabójców z klubu, m.in. Siergiej S. czy Marek R., odsiaduje wyroki wieloletniego więzienia.
Krystaliczne alibi
Działaczki Centrum Praw Kobiet od początku podejrzewały, że w sprawę zabójstwa Haliny L. może być zamieszany mąż ofiary. Zaraz po zbrodni został nawet zatrzymany i przesłuchany, ale szybko go wypuszczono. – Miał żelazne alibi – tłumaczy prok. Wierzchołowski.
Przełom w sprawie nastąpił w maju. Wtedy to ktoś aktywował jeden z telefonów zamordowanej kobiety. Policjanci szybko dotarli do tej osoby. Okazało się, że dostała ona aparat od… jednego z zabójców Haliny L. To był 36-letni Mirosław G. Mężczyzna pomagał w zbrodni Stanisławowi K. Ten ostatni wiedząc, że ujęto jego kompana, zaczął się ukrywać. Prokuratura w maju wydała za nim list gończy, a jego zdjęcia pojawiły się w mediach. O tym, że zawitał do sąsiedniej wsi, donieśli policji jej mieszkańcy. Dom, w którym ukrywał się Stanisław K., otoczyli antyterroryści.
– Podejrzewano, że poszukiwany listem gończym może mieć broń, ale w pomieszczeniach znaleziono jedynie amunicję – opowiada Paweł Wierzchołowski, szef prokuratury na warszawskim Mokotowie.
K. był już w przeszłości karany. Za napad na kantor skazano go na dziesięć lat więzienia.
Jak mówi dyrektor Dyjasz, zabójstwa na zlecenie to są trudne śledztwa. – Nie ma bezpośredniego związku ofiary z zabójcą, bo sprawca jest zazwyczaj przypadkową osobą i nie zna ofiary. Szukanie go w jej kręgu nic nie daje – tłumaczy policjant. Dodaje, że dodatkową trudnością jest fakt, iż zabójca na zlecenie zawsze przygotowuje dla siebie wariant najlepszy. On nie działa na szybko, tylko dokładnie obmyśla zbrodnię.
W przypadku zbrodni na zlecenie zawsze o niej wiedzą co najmniej dwie osoby: zleceniodawca oraz sprawca i dzięki temu jest szansa, że któraś z nich coś powie – tłumaczy oficer. Podkreśla też, że podczas śledztw w takich sprawach bada się m.in. osoby, które naraziły się ofierze, a które miały zbyt krystaliczne alibi na czas zbrodni. – To może budzić podejrzenia – mówi dyr. Dyjasz.
Kiler poznany w knajpie
Halina L. była w trakcie rozwodu. W sądzie cywilnym toczył się proces w sprawie sprzedaży wspólnego mieszkania. – Małżonkowie nie byli w stanie porozumieć się, za jaką cenę sprzedać lokal – opowiada jeden z policjantów. To właśnie spór o majątek był ich zdaniem przyczyną zbrodni.
Andrzej L. jeszcze przed zabójstwem dał Stanisławowi K. kilka tysięcy złotych. Po uduszeniu kobiety kolejne 10 tys. zł. – Miał jeszcze dopłacić 5 tys. zł, ale już nie zdążył – opowiada prok. Wierzchołowski.
Mąż ofiary pieniądze na zlecenie zabójstwa zbierał aż przez dwa lata. Na razie nie wiadomo, jak zleceniodawca dotarł do zleceniobiorcy. Początkowo przypuszczano, że poznali się na budowie, bo obaj na niej pracowali. Teraz śledczy podejrzewają, że męża i zabójców ktoś skontaktował. Prokuratura szuka tej osoby. – Znam przypadek, że żona poznała przyszłego zabójcę swojego męża w knajpie – opowiada insp. Dyjasz. Dodaje, że czasami zleceniodawcy szukają ich w środowisku patologicznym, wśród osób, które cierpią na chroniczny brak gotówki i które za określoną kwotę mogą popełnić każde przestępstwo.
– Przy zbrodniach na zlecenie spotykałem się z przypadkami, że były to kwoty pomiędzy kilkoma a 20 tys. zł – mówi policjant.
Znacznie więcej, bo aż 160 tys. zł, miał zapłacić za zabójstwo przyjaciela córki łódzki biznesmen Piotr L. Według prokuratury to on w 2007 r. wynajął morderców, którzy na klatce kamienicy przy ul. Składowej zastrzelili 32-letniego mężczyznę. Ofiara od dłuższego czasu obawiała się o swoje życie. Mężczyźnie wydawało się, że ktoś go śledzi. Mieszkał u znajomych, rzadko przychodził na ulicę Składową do swojej rodziny. Jednak to tam dopadli go zabójcy. Zaatakowali go na klatce i oddali do niego dwa strzały z bliskiej odległości. Do zleceniodawcy i wykonawców tego mordu śledczy dotarli po roku jesienią 2008 r. Zleceniodawca został ujęty na warszawskim lotnisku Okęcie, gdy wrócił z zagranicznej podróży.
Kilka dni wcześniej ujęto 62-letniego wówczas Eugeniusza W., który uczestniczył w wynajęciu zabójców: 63-letniego wówczas Wiesława J. oraz 61-letniego Tadeusza B. Na różnych etapach śledztwa trzej oskarżeni częściowo przyznali się do zarzucanych im czynów. Zleceniodawca nigdy tego nie zrobił. Od 1,5 roku przed łódzkim sądem toczy się proces całej czwórki. Nie wiadomo, kiedy zapadnie wyrok. – To skomplikowana sprawa. Potrwa jeszcze trochę – usłyszeliśmy w łódzkim sądzie okręgowym.
Zlecił zbrodnię, chciał odszkodowanie
Co kieruje osobą, która za pieniądze zgadza się dokonać zbrodni na zlecenie? Dariusz Piotrowicz, biegły psycholog sądowy i wykładowca w Wyższej Szkole Psychologii Społecznej w Warszawie, tłumaczy, że jest to głównie chęć wzbogacenia się. – Poprawa sytuacji finansowej jest w tym przypadku główną motywacją. To zimna kalkulacja i wyrachowanie – uważa. Psycholog Dariusz Piotrowicz wyjaśnia też, że zabójstw na zlecenie dopuszczają się osoby nie tylko z zaburzeniami osobowościowymi lub chore psychicznie. – Zwykle tacy ludzie są niedojrzali emocjonalnie. Są skłonni do wywoływania konfliktów. Nie potrafią też rozwiązywać problemów. Ale tak naprawdę takiej zbrodni może się dopuścić każdy. Nie wiemy przecież, co siedzi w głowie innego człowieka – wyjaśnia. W swojej pracy biegłego psychologa sądowego raz zdarzyło mu się badać podejrzanego o zlecenie zabójstwa. – Nie mogę zdradzić szczegółów sprawy, bo obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. Mogę tylko powiedzieć, że ta osoba po dokonaniu zbrodni bardzo żałowała tego, co
zrobiła. Miała poczucie winy – opowiada.
I dodaje: – U ludzi, którzy decydują się na odebranie życia najbliższej osobie i wynajęcie do tego kogoś innego, od dłuższego czasu muszą narastać skrajne, bardzo silne i negatywne emocje w stosunku do ofiary, takie jak np. nienawiść, złość, zazdrość czy chęć zemsty – tłumaczy. Zwykle takie osoby nie biorą też pod uwagę konsekwencji swoich czynów. – Nie widzą innego rozwiązania. Podobnie jak samobójcy. Dopiero po czasie dochodzi do nich, co zrobiły. Czasami zaczynają żałować swoich decyzji – podkreśla psycholog.
Andrzej L. oraz Mirosław G. przyznali się do winy. Stanisław K. – nie, ale potwierdził, że w dniu zabójstwa był pod domem kobiety. Nie wiadomo, czy Andrzej L. żałuje dziś tego, co zrobił. Wiadomo, że po zbrodni chciał dostać odszkodowanie za śmierć żony. Jednak firma ubezpieczeniowa zdecydowała się poczekać z wypłatą do czasu ustaleń śledztwa.
Teraz całej trójce grozi nawet dożywocie.
Janina Blikowska, Aleksandra Pinkas