Świat"Zarabia 1,3 tys na rękę i marzy, by wystrzelać 13-latków"

"Zarabia 1,3 tys na rękę i marzy, by wystrzelać 13‑latków"

Mój znajomy Komin szukał pracy przez cztery miesiące. Wydawszy wszystkie oszczędności znalazł ją w końcu w sklepie komputerowym. Jego klienci składają się z grubych 13-latków o kulturze osobistej pawiana. Komin marzy, by ich wystrzelać. Zarabia 1,3 tys. na rękę... O tym, jak wyglądają wyjazdy Polaków za pracą oraz ich powroty do kraju - pisze Piotr Czerwiński.

"Zarabia 1,3 tys na rękę i marzy, by wystrzelać 13-latków"
Źródło zdjęć: © Thinkstockphotos
Piotr Czerwiński

07.02.2011 | aktual.: 07.02.2011 13:43

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Notorycznie słyszy się, że Polacy wracają z tak zwanych wysp do Polski, a jeszcze bardziej notorycznie, że natychmiast potem wracają z Polski na wyspy. Coś magicznego musi być w tych wyspach, że tak ich tam ciągnie, a także oczywiście w tej Polsce, że nie da się w niej długo wytrzymać.

Przy okazji tej nieustającej dyskusji o powrotach przypomniało mi się niedawno, jak to po historycznym upadku komuny wiele osób, które wcześniej czmychnęły za żelazną kurtynę, decydowało się przenieść z powrotem do Polski. Zwykle byli to ludzie, którzy wwozili do Rzeczpospolitej niezłe pieniądze, wynikające z niezdrowych dysproporcji między zarobkami wschodnioeuropejskimi i reszty świata. W gazetach pojawiały się wówczas taśmowo anonse: "atrakcyjna pozna powracającego." Mam wrażenie, że dziś sytuacja wygląda trochę inaczej i wcale się nie zdziwię, jeśli w polskich gazetach zaczną pojawiać się ogłoszenia następującej treści: "powracający pozna atrakcyjną robotę na godziwych warunkach".

Niestety, podobnie jak to bywa z atrakcyjnymi, czyhającymi na forsiastych przybyszów zza granicy, także i atrakcyjne prace okazują się często mydlaną bańką, fotomontażem oraz picem na wodę. Ciągle zatem słyszę, że ktoś spakował manatki i wrócił na ojczyzny łono, gdzie po upływie dwóch miesięcy podjął decyzję, by przenieść swoją duszę utęsknioną z powrotem za kanał La Manche. Wspierając przy tym nasze firmy przeprowadzkowe, które poinformują go przy tej okazji na pocieszenie, że nie jest jedyny. W zasadzie pozostaje tylko zadać sobie pytanie - czy do następnego razu?

Do powyższych rozważań natchnął mnie pewien znajomy, ksywa Komin, lat 33, którego historię pozwolę sobie Państwu przytoczyć, ku ogólnej przestrodze. Komin jest wykształcenia historykiem i pochodzi z Krakowa, gdzie, jak należy się spodziewać, historycy rosną na drzewach, a także oczywiście siedzą w każdej knajpie. Dzięki temu po studiach szukał pracy przez cztery miesiące, wydawszy wszystkie oszczędności, a następnie objął zaszczytne stanowisko ekspedienta w sklepie komputerowym, którego główna klientela składała się z grubych 13-latków o kulturze osobistej pawiana. Komin marzył, by ich wystrzelać, jak nie przymierzając bohaterów sprzedawanych przez siebie gier. Zarabiał 1,3 tys. na rękę, co wystarczało mu na dostatni byt w domu rodziców oraz na przehulanie całej forsy w dwa weekendy, gdyż był z Krakowa i cenił sobie życie towarzyskie.

Mijały miesiące, potem lata, a Komin gnuśniał za ladą i marzył o wielkim świecie. Wierzył, że wielki świat już wkrótce otworzy przed nim swe podwoje, lecz na razie nie wie jeszcze o jego istnieniu.

Pewnego dnia wielki świat zastukał do jego drzwi w postaci ulotki reklamowej linii lotniczych, z której wynikało, że niewielkim kosztem może wyjechać do Dublina, a nawet z niego wrócić, chociaż Komin nie miał wtedy jeszcze takich aspiracji. Na mieście mówiło się, że w Irlandii jest raj, ludzie śpią na workach pieniędzy, a profesjonaliści są noszeni na rękach przez zastępy wdzięcznych tubylców w liberiach.

Spakował więc walizkę, porzucił znienawidzony sklep, mama cmoknęła go w czółko, ojciec pobłogosławił, a brat dał kopa w tyłek - i tak się zaczęło. Był rok 2005 i Irlandia przywitała go z otwartymi rękoma; polskich absolwentów historii chętnie zatrudniano wówczas na budowach oraz przy wywózce śmieci. On jednak miał wyższe aspiracje i szukał pracy przez cztery miesiące. W końcu, wydawszy wszystkie oszczędności znalazł ją w sklepie komputerowym, którego klientela składała się z grubych 40-latków o człekokształtnej kulturze osobistej. Marzył w skrytości, by ich eksterminować, jak nie przymierzając wirusy w sprzedawanych przez siebie programach antywirusowych. Zarabiał 1,3 tys. na rękę, co pozwalało mu na dostatni byt w domu wynajmowanym z 10 kolegami, a także na przehulanie całej forsy w dwa weekendy, gdyż cenił sobie życie towarzyskie.

Mijały miesiące, potem lata, a Komin gnuśniał za ladą. W kółko powtarzał, że brak mu pracy w zawodzie, że tęskno mu do domu, że pogoda nie do zniesienia, i że marzy o wielkim świecie. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wielki świat natychmiast zjawił się w postaci lotniczej promocji, z której wynikało, że za paredziesiąt euro może udać się do Krakowa, a nawet z niego wrócić, choć oczywiście nie brał pod uwagę takiej możliwości. W Polsce spiker miękkim głosem donosił, że jest tam raj, a ludzie śpią na workach pieniędzy, zaś fachowców liże się po tyłkach i błaga o podjęcie pracy. Usłuchał więc błagania, spakował walizkę, porzucił znienawidzony sklep, a koledzy dali mu kopa na rozpęd, nie całując w czółko.

W Krakowie szukał pracy przez cztery miesiące. Wydawszy wszystkie oszczędności znalazł ją w końcu w sklepie komputerowym. Jego klienci składają się z grubych 13-latków o inteligencji pawiana, którą odziedziczyli po swoim starszym rodzeństwie, aktualnie okupującym bary przy rynku. Komin marzy, by ich wystrzelać. Zarabia 1,3 tys. Pozwala mu to na pędzenie żywotu 13-latka, w domu rodziców, gdzie wciąż są te same meble, które stały tam kiedy był w tym wieku. Niedawno napisał do mnie mejla. Twierdzi, że gnuśnieje za ladą i marzy o wielkim świecie. Pisze, że wielki świat już wkrótce otworzy przed nim swe podwoje, lecz na razie nie wie jeszcze o jego istnieniu. Pyta nieśmiało, czy Italianiec, który przejął jego obowiązki, przypadkiem wciąż jeszcze stoi na kasie.

Wraz ze znajomymi robiliśmy zakłady, ile Komin wytrzyma w Bulandzie. Niestety przegrałem na starcie, bo byłem skłonny stawiać dyszkę na to, że zostanie i poświęci się zawodowo historii, ponieważ jestem niepoprawnym idealistą. Część z uczestników zakładu zdążyła już w tym czasie sama wrócić do Polski. Gdy tylko Komin przyjedzie, pójdziemy na piwo i będziemy się zakładać o to, kiedy wrócą pozostali. Komin zawsze był dobry w zakładaniu się o takie rzeczy. Poza tym, niewiele ucieka od swojej profesji. W końcu razem tworzymy nieźle popi*ną historię naszego narodu.

Myślę, że my Polacy jesteśmy genetycznie predysponowani do wiecznego uciekania. Nasz "uciekinieryzm" jest samonapędzającą się machiną i kiedy już tylko uda nam się uciec dokądkolwiek, źle się czujemy, bo nosi nas, by uciekać dalej. Musimy uciekać przed samymi sobą, ponieważ przed samym sobą uciec się nie da. Paragraf 22 mówi o tym z jednoznaczną precyzją.

Dobranoc Państwu.

* Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński*

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Komentarze (393)