Zaostrza się konflikt w Burundi. Zachód ostrzega przed "drugą Rwandą"
W czasie, gdy przez Burundi przelewa się fala przemocy, zachodni politycy i dyplomaci ostrzegają przed wybuchem pogromów na skalę ludobójstwa w Rwandzie. Sytuacja rzeczywiście jest alarmująca, ale czy aż tak?
To był krwawy piątek w Bużumbrze, stolicy Burundi, i jeden z najtragiczniejszych dni od początku wielomiesięcznego kryzysu, w którym pogrążony jest ten afrykański kraj. Fala przemocy z ostatniego weekendu wybuchła po skoordynowanych atakach na instalacje wojskowe, w których zginęło 8 żołnierzy, a kolejnych 21 zostało rannych. Winą za zamachy władza obarczyła przeciwników urzędującego prezydenta Pierre'a Nkurunzizy.
Odwet armii był wyjątkowo krwawy. Według niektórych doniesień w nocy z piątku na sobotę żołnierze i policjanci brali na cel każdego napotkanego młodego mężczyznę. Oficjalny bilans tych "polowań" to 79 zabitych. Zwłoki walały się na ulicach 300-tysięcznego miasta, a część ofiar miała związane ręce, co by wskazywało na przeprowadzone z zimną krwią egzekucje.
Demony przeszłości
Aby zrozumieć to, co dzieje się dziś w Burundi, musimy się cofnąć w czasie o co najmniej osiem miesięcy, do kwietnia 2015 roku. Ale tak naprawdę źródeł rozrywających ten kraj konfliktów należy doszukiwać się znacznie wcześniej.
Burundi jest lustrzanym odbiciem Rwandy. W XIX wieku oba kraje zostały podbite przez Niemców, a po I wojnie światowej trafiły pod kuratelę Belgii. W obu panuje niemal identyczny przekrój społeczny - przez wieki rządzące elity wywodziły się z ludu Tutsi, którzy stanowili zaledwie kilkanaście procent całej populacji, zdominowanej przez kilkakrotnie liczniejszy lud Hutu.
Europejscy kolonizatorzy nie tylko utrzymali ten podział, ale jeszcze bardziej go pogłębili, faworyzując jednych, a dyskryminując drugich i wznosząc mur nienawiści pomiędzy obiema grupami. Gdy kolonialne imperia się rozpadły, zasiana przez Europejczyków wrogość stała się zarzewiem krwawych konfliktów w niepodległych już państwach. Najbardziej tragicznym rozdziałem tej historii było ludobójstwo w Rwandzie w 1994 roku.
Niewyobrażalna skala masakry i haniebna bezczynność międzynarodowej społeczności spowodowały, że tamte wydarzenia są dziś bardzo dobrze udokumentowane i trwale zapisały się w globalnej świadomości. Ale mało kto pamięta, że do podobnych zbrodni na tle etnicznym dochodziło wcześniej również w Burundi. W 1972 roku zdominowana przez Tutsi armia, w reakcji na rebelię Hutu, wymordowała od 80 do nawet 200 tysięcy przedstawicieli tego plemienia, a kolejne setki tysięcy zmusiła do ucieczki z kraju.
Później wojskowy reżim Tutsi zaczął trząść się w posadach i w końcu - pod presją społeczności międzynarodowej - w czerwcu 1993 roku przeprowadził pierwsze w historii kraju wolne wybory prezydenckie i parlamentarne. Co zrozumiałe, przeważający liczebnie Hutu odnieśli w nich bezapelacyjne zwycięstwo. Piekło rozpętało się jednak na nowo, gdy kilka miesięcy później radykalna frakcja Tutsi przeprowadziła nieudaną próbę puczu, zabijając przy tym nowo wybranego prezydenta Melchiora Ndadayego.
Zamach rozpętał kolejną spiralę przemocy. W odwecie za zabójstwo ich przywódcy, Hutu ruszyli do masowych pogromów Tutsi, na co z kolei krwawo odpowiedziała zdominowana przez tych drugich armia. W konsekwencji z obu stron zginęło 50-100 tys. ludzi, a rzezie etniczne zapoczątkowały brutalną wojnę domową, która pochłonęła życie kolejnych 300 tys. osób. Konflikt zakończył się interwencją sił pokojowych ONZ, nową konstytucją i wolnymi wyborami w czerwcu 2005 roku. Zdominowany przez Hutu parlament na prezydenta wybrał lidera rządzącej partii - Pierre'a Nkurunzizę.
Złudna stabilizacja
Choć pod rządami nowego prezydenta Burundi ani nie stało się wzorem demokracji, ani nie przeistoczyło się w gospodarczego tygrysa, jego rządy - po latach wyniszczających wojen - zapewniły jako taką stabilizację. Jednak gdy w kwietniu tego roku Nkurunziza ogłosił, że będzie ubiegać się o trzecią kadencję, czego zabrania mu konstytucja, ludzie powiedzieli "dość". W kraju wybuchły gwałtowne protesty, na które władza odpowiedziała brutalnymi represjami.
Społeczeństwo się zbuntowało, bo po dekadzie względnego spokoju samo bezpieczeństwo już nie wystarcza. Dla przeciętnego obywatela obecna władza kojarzy się z nędzą, beznadzieją i brakiem perspektyw na lepszą przyszłość. Burundi to jeden z najbiedniejszych i najbardziej skorumpowanych krajów świata, a dyktatorskie zapędy Nkurunzizy tylko dopełniają ponurego obrazu całości. W tle społecznej rewolty toczy się też zwykła walka o władzę i wpływy.
Mimo próby wojskowego puczu, szybko stłumionego przez lojalne oddziały, Nkurunziza ostatecznie dopiął swego. W lipcu wygrał wybory i został prezydentem na trzecią kadencję, co nie było zresztą bardzo trudne, bo był jedynym kandydatem. Nie odstraszyło go ani widmo wojny domowej, ani ostrzeżenia Zachodu, który zagroził, że odetnie gospodarczą kroplówkę, od której uzależniony jest kraj.
Triumf nowego-starego prezydenta został poprzedzony brutalną pacyfikacją kraju przez wojsko i służby. Nie ugasiło to jednak fali przemocy, która wciąż przelewa się przez Burundi, a czego ponurym dowodem są wydarzenia z ostatniego weekendu. Niektórzy zachodni obserwatorzy i dyplomaci już kilkakrotnie ostrzegali, że konflikt polityczny może być iskrą, która wysadzi etniczną beczkę prochu i doprowadzi do "drugiej Rwandy". Eksperci zastanawiają się, na ile realna jest to groźba.
Alarmistyczny ton
- Trzeba ich zetrzeć w pył, trzeba ich wytępić - ci ludzie nadają się tylko do umierania. Daję wam ten rozkaz, idźcie! - w ten sposób do swoich zwolenników zwrócił się niedawno przewodniczący senatu Reverien Ndikuriyo. Słowa te żywo przypominają dehumanizującą mowę nienawiści, która poprzedziła hekatombę w Rwandzie. Jednak miejscowi obserwatorzy podkreślają, że o ile sytuacja w Burundii rzeczywiście jest niepokojąca, o tyle pogromy etniczne na taką skalę są mało prawdopodobne.
Społeczność międzynarodowa, a zwłaszcza Zachód, reaguje w alarmistycznym tonie, bo nie chce powtórzyć tragicznego błędu z 1994 roku, gdy nie zapobiegł w porę rzezi rwandyjskich Tutsi. Widzi, że Burundii jest lustrzanym odbiciem Rwandy, doszukuje się więc takich samych analogii. Szkopuł jednak jest taki, że tym razem linie konfliktu nie przebiegają według podziałów etnicznych, ale politycznych.
"Obecny kryzys ma podłoże polityczne, atakowani są przeciwnicy władzy Nkurunzizy, a nie konkretne grupy etniczne czy religijne" - wskazują na łamach "Washington Post" Michael Broache i Kate Cronin-Furman, akademicy specjalizujący się w sprawach międzynarodowych. Ich zdaniem przemoc polityczna może przerodzić się w taką noszącą znamiona zbrodni przeciwko ludzkości, ale o "drugiej Rwandzie" nie może być mowy.
Padraic MacOireachtaigh, fotoreporter i znawca Burundi, sugeruje, że to opozycja, która ma wpływy w armii i resortach siłowych, stara się stworzyć wrażenie, że istnieje groźba masowego ludobójstwa na tle etnicznym. Miałoby to sprowokować międzynarodową interwencję zbrojną, która obaliłaby znienawidzonego Nkurunzizę - uważa MacOireachtaigh, cytowany przez magazyn "Foreign Policy".
Z kolei południowoafrykański dziennik "Daily Maverick" zwraca uwagę na jeszcze jedną rzecz - scenariusz rwandyjski jest mało prawdopodobny, bo sytuacja na szczytach władzy i w wojsku jest diametralnie inna. Po zakończonej w 2005 roku wojnie domowej udało się stworzyć parytet w siłach zbrojnych, które teraz złożone są równo po połowie z Hutu i Tutsi. Również w obu izbach parlamentu nastąpił prawie równy podział. "Inaczej niż podczas pogromów z 1972 i 1993 roku, porozumienia dotyczące podziału władzy sprawiły, że daleko mniejsze jest prawdopodobieństwo pogrążenia się państwa w ludobójczych walkach" - pisze "Daily Maverick".
Nie oznacza to, że społeczność międzynarodowa powinna pozostać bierna w obliczu narastającego kryzysu w Burundi i ryzyka wojny domowej. Od kwietnia z kraju do państw ościennych uciekło przed przemocą ponad 220 tys. ludzi. Ale według komentatorów wciąż istnieje szansa na polityczne rozwiązanie konfliktu - przy dyplomatycznym wsparciu i mediacji ze strony regionalnych graczy, a być może ONZ.
A jeżeli dojdzie do najgorszego, w pogotowiu czekają Wschodnioafrykańskie Siły Gotowości (EASF) - jeden z komponentów utworzonych pod egidą Unii Afrykańskiej sił pokojowych. Zaniepokojeni sytuacją w Burundi afrykańscy przywódcy już nakazali oddziałom dokonać przygotowań do ewentualnej interwencji w tym kraju. Gdyby rzeczywiście EASF zostały użyte, byłby to ich chrzest bojowy.