Zamach na szefa dolnośląskiej SB. Solidarność Walcząca rozważała użycie snajpera
Solidarność Walcząca rozważała zabicie szefa bezpieki na Dolnym Śląsku. Zamachu na pułkownika Czesława Błażejewskiego miał dokonać snajper. Wcześniej opozycjoniści podpalili domek letniskowy zastępcy pułkownika, aby pokazać, że nie żartują. SB potraktowała zagrożenie śmiertelnie poważnie.
Był upalny dzień lata 1985 roku. Zaduch. W mieszkaniu na pierwszym piętrze kamienicy przy ulicy Energetycznej 8 dwie kobiety piły wódkę. Pierwsza z nich - gospodyni - była żoną pułkownika Czesława Błażejewskiego, szefa Służby Bezpieczeństwa na Dolnym Śląsku. Druga - Beata - jej przyjaciółką. Obie regularnie spotykały się na pogaduszki przy alkoholu. Plotkowały, opowiadając sobie szczegóły z życia mężów. Beata była bardzo ciekawska i często wypytywała przyjaciółkę o to, czym zajmuje się potężny szef SB. Bała się go, ale ciekawość i przyjemność plotkowania były silniejsze. Tego dnia kobiety miały już nieźle w czubie, kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Pułkownik źle się poczuł i postanowił wcześniej wrócić do domu. Beata tak się wystraszyła, że zwymiotowała na dywanik. Esbek wściekł się na widok pijanej żony i wyrzucił jej koleżankę z domu. Pułkownikowa szybko wyniosła dywanik na balkon i odwróciła go na drugą stronę. Błażejewski, choć czuł smród wymiocin, nie mógł znaleźć jego źródła. Zrobił żonie wielką
awanturę. Następnego dnia kobiety rozmawiały przez telefon:
"Narobiłaś strasznego pasztetu. On się wściekł. Szukał, co tak śmierdzi, ale niczego nie znalazł".
Wiadomość dla pułkownika
Informacja o tym banalnym zdarzeniu z życia pułkownika Błażejewskiego - tak jak i o wielu innych - dotarła do kierownictwa Solidarności Walczącej. Trunkowa koleżanka Błażejewskiej była plotkarą i o wszystkim, czego dowiedziała się w domu Błażejewskich, opowiadała innej swojej koleżance - Barbarze - aktywnej działaczce Solidarności Walczącej. Barbara spotykała się regularnie z Beatą, kupowała jej drobne prezenty, stawiała alkohol, umawiała się na pogaduszki i wyciągała od niej informacje na temat Błażejewskiego. Miała mocną głowę. Dzięki temu umiała panować nad rozmową, słuchać i zapamiętywać dziesiątki szczegółów.
Solidarności Walczącej zależało na wszelkich informacjach dotyczących codziennego życia szefa dolnośląskiej Służby Bezpieczeństwa. Chcieli, żeby Błażejewski miał świadomość, że podziemna organizacja go śledzi i wie o nim wszystko. By nigdzie i nigdy nie czuł się pewnie.
Tego lata szef SW i jego koledzy weszli w posiadanie tajnej informacji o smrodzie w domu szefa SB, którego źródła on sam nie mógł odnaleźć. Informacja była banalna, ale można jej było niebanalnie użyć.
W następnym wydaniu pisma "Solidarność Walcząca", które zawsze trafiało na biurko Błażejewskiego, na dole czwartej strony, gdzie publikowano zaszyfrowane informacje typu "Dziękujemy Cioci za 400", "Potwierdzamy, że sprzęt dotarł do Marka", "Dziękujemy za wpłatę 1500 od K. z Warszawy", zamieszczono anons: "Informacja dla pułkownika B.: 'Narzygane na balkonie pod dywanem'".
W ten sposób szef potężnej Służby Bezpieczeństwa dostał wyraźny i upokarzający sygnał, że organizacja, której ściganiem się zajmował, o tym, co dzieje się w jego domu, wie więcej niż on sam.
Nie było to zresztą jedyne źródło informacji o szefie SB. Kochanka jednego z bliskich współpracowników Błażejewskiego również przekazywała informacje SW. Organizacja wiedziała więc dokładnie, kiedy i jak pułkownik wraca do domu, którędy się przemieszcza, w jakich miejscach i z kim się bawi, jaki jest układ jego gabinetu oraz jakie są codzienne zwyczaje jego i innych szefów SB.
SW miała też swoich ludzi w klubie sportowym Gwardia, którego Błażejewski był prezesem. Wszystko, co tam opowiadał, trafiało do opozycji.
Informacje na temat kierownictwa SB były przydatne, by pokazać władzom, że SW wie o nich wszystko. By napędzić im strachu. By nie czuli się zbyt pewni. Mogły też się przydać, gdyby się okazało, że władza idzie o krok za daleko i ludzie Solidarności Walczącej zaczynają tracić życie. Na taką ewentualność organizacja Kornela Morawieckiego też się przygotowywała.
Bierny opór
Działacze Solidarności Walczącej już dawno doszli do wniosku, że najlepszą obroną jest nagłaśnianie każdego łamiącego prawo działania władz. Im głośniej o tym będzie, tym bardziej władza będzie się obawiała powtórzyć taką akcję. Wiadomości docierały na Zachód, a władzy ludowej zależało na utrzymaniu kontaktów z Zachodem.
Piotr Medoń: "Ja zachowywałem się wobec nich tak wrednie, jak tylko mogłem. Jak mnie zgarniali na ulicy, to wrzeszczałem: 'Ratunku!', wyrywałem się, robiłem awanturę. Zawsze zbierali się wokół ludzie, zwłaszcza starsze panie. Jak przychodzili na uczelnię, to wrzeszczałem jeszcze głośniej. Zawsze podawałem swoje nazwisko, ludzie przekazywali to dalej". Sympatia tłumu zawsze była po stronie zatrzymywanego, nigdy po stronie esbeków czy milicji.
W końcu go skuwali, wrzucali do samochodu i wtedy Medoń natychmiast milkł.
- Co, teraz, kurwa, nie krzyczysz?! - pytali.
- A po co teraz? Wszyscy już wiedzą, podziemie już wie - odpowiadał bezczelnie.
"Ja byłem zdumiony, że mnie nie bili, że nie dostałem po mordzie. Przecież ja wkurzałem tych ludzi bez przerwy, widziałem, jacy byli wściekli" - wspomina.
Te wrzaski były jednak dobrą polisą ubezpieczeniową. Kiedyś jeden z esbeków powiedział mu wprost: "Rzucasz się chuju, rzucasz, i zaraz Wolna Europa będzie o tym trąbić!". SB tego się obawiała. Siła oddziaływania informacji rozprowadzanej przez podziemie była ogromna. Reżim nie mógł sobie pozwolić na to, aby w mediach na Zachodzie mówiono o tym, że komuniści katują polskich opozycjonistów.
Nie wsadzali ich do więzień na dłużej, bo nie chcieli mieć więźniów politycznych. "Gdybyśmy nie mieli tej tuby, własnej propagandy, byłoby z nami dużo, dużo gorzej. Wielu innych bili, własnych konfidentów nawet bili, a nas - rzadko" - uważa Medoń. Drastycznym dowodem słuszności tej tezy są losy młodego opozycjonisty Dariusza Bogdana, którego SB wielokrotnie katowała. Nie był on bezpośrednio związany z SW. Jednak porwanie Andrzeja Myca było sygnałem, że esbecja może chcieć pójść dalej. "Porwanie Andrzeja nastąpiło mniej więcej w tym samym czasie, kiedy do lasu został wywieziony Mateusz Morawiecki. Rada Solidarności Walczącej podjęła wówczas decyzję, że trzeba zareagować stanowczo" - mówi Wojciech Myślecki. To miała być najostrzejsza do tej pory i najbardziej radykalna z dotychczas przeprowadzonych przez organizację akcji. Uznano, że powinno spłonąć lub wylecieć w powietrze jakieś ważne miejsce. Akcja musiała wywrzeć odpowiednie wrażenie, więc nie należało jej zlecać komuś niedoświadczonemu.
Odwet Solidarności Walczącej
Realizacji tego zadania podjął się Myślecki, który był pomysłodawcą i jednym ze zwolenników przeprowadzania akcji odwetowych. Pierwszym pomysłem było wysadzenie w powietrze potężnego budynku SB przy ulicy Druckiego-Lubeckiego. Szukano jakiegoś dużego samochodu, który miałby wjechać w bramę i staranować drzwi. Wóz zostałby wypełniony benzyną lakową.
Myślecki miał podjechać tyłem, rozpędzić samochód na wstecznym biegu, zablokować pedał gazu i w ostatniej chwili wyskoczyć z szoferki. Okazało się jednak, że jakkolwiek ustawiliby samochód, zawsze istniało ryzyko śmierci ludzi, przede wszystkim postronnych osób. To nie wchodziło więc w grę. Akcja miała być tylko ostrzeżeniem. W końcu zdecydowano, że zostanie podpalony letni domek pułkownika Czesława Błażejewskiego.
W przygotowaniach do tej akcji uczestniczył Andrzej Rak, były milicjant, który włączył się w działania SW. To on przekazał informację, gdzie znajduje się domek Błażejewskiego. Przeprowadzili razem rozeznanie w terenie, zrobili zdjęcia, Rak przygotował obstawę na akcję. Podpalenia miał dokonać Myślecki razem z Romanem Lipińskim, około sześćdziesięcioletnim byłym żołnierzem WiN-u.
Myślecki i Lipiński poznali się podczas internowania. Pewnego razu wyłuszczał swoje poglądy pewnemu starszemu od siebie mężczyźnie - on sam miał wówczas trzydzieści cztery lata. Zrobili trzy kółka na placu, Myślecki perorował o tym, jaki komunizm jest zły, a starszy kolega w pewnym momencie stanął, spojrzał na niego i powiedział: "Co ty mi tu pierdzielisz? Ja jeszcze w czterdziestym ósmym do nich strzelałem".
Lipiński był żołnierzem wyklętym. Zaraz po wojnie wykonywał wyroki na komunistach. Siedział w więzieniu do 1957 roku, między innymi z generałem Stanisławem Tatarem oraz pułkownikami: Wacławem Kostkiem-Biernackim i Stanisławem Skalskim. Był prawdziwym zawodowcem. Nie bał się. W najtrudniejszych sytuacjach nie okazywał jakichkolwiek emocji. Miał za sobą wiele wykonanych wyroków śmierci. Pułkownik Kostek-Biernacki powiedział mu: "Jak masz dużo wyroków na koncie, to oszczędnie tym gospodaruj". Kiedy udowadniano mu, że wykonał jakiś wyrok śmierci i już miano go skazać, wówczas zgłaszał się sam i mówił, że właśnie sobie przypomniał, iż zabił jeszcze jednego sekretarza partii, którego zwłoki można odnaleźć, bo zakopał je wraz z rowerem w... - i tu podawał dokładną lokalizację ciała. Funkcjonariusze jechali we wskazane miejsce, kopali, znajdowali trupa, rozpoczynał się nowy proces i sprawa się przeciągała. I tak dociągnął do "odwilży".
Myślecki: "To był absolutny profesjonalista. Miałem do niego największe zaufanie spośród wszystkich ludzi ze struktur wykonawczych SW. Nikt nie umiał działać tak jak on, nikt nie miał takiego doświadczenia. Jak trzeba było coś przewieźć w pociągu, to on brał i odśrubowywał na przykład dach w klozecie. Był świetnie przeszkolony i niezwykle sprawny. Nie gadał, nie chwalił się, tylko robił. Założył nam wiele dziupli - mieszkań do przechowywania towaru w różnych miejscach. Każde zadanie wykonywał sprawnie i bez nerwów".
Domek Błażejewskiego został wcześniej obfotografowany. Stał na terenie ogródków działkowych; był duży, zbudowany w góralskim stylu. Obok niego znajdowało się kilka podobnych. Spiskowcy przyjechali w nocy. Rak stanął na czatach, a Myślecki i Lipiński ruszyli w stronę budynku. Nieśli kanister z benzyną. Stłukli szybę, nalali benzyny do środka, podpalili. Uciekli. Akcja przebiegła sprawnie.
Następnego dnia okazało się, że dom, owszem, spłonął, ale... nie był to dom Błażejewskiego, tylko jego zastępcy, pułkownika Nowickiego. Wykonawcy się pomylili. Niemniej sygnał do SB dotarł taki, jaki miał dotrzeć.
Snajper
Następnego dnia Błażejewski przyszedł do klubu sportowego Gwardia, którego był prezesem, i powiedział kumplom: "Kurwa, spalili domek Nowickiego, teraz będą chcieli podpalić mój!". Tę wiadomość przekazał współpracujący z SW koszykarz Gwardii.
To było ostrzeżenie w wersji soft. Jak powiedział kiedyś Jan Kelus: "oni nie wyrywali paznokci, myśmy nie rzucali granatów".
"Myśmy mieli pełną świadomość i oni mieli mieć pełną świadomość: Będzie pierwszy trup u nas - będzie musiał być odwet" - tłumaczył Myślecki. SW wysyłała SB jasne sygnały: kiedy stanie się coś komukolwiek z nas, to samo spotka was. Takich sygnałów było wiele. I skutkowały.
Po podpaleniu domku letniskowego Kornel Morawiecki wysłał "normalną" pocztą do pułkownika Czesława Błażejewskiego list następującej treści: "Mam zaszczyt poinformować, że ma Pan ważną funkcję, odpowiada Pan osobiście za bezpieczeństwo osobiste członków Solidarności Walczącej i ich rodzin.
Z poważaniem, Kornel Morawiecki, przewodniczący Solidarności Walczącej".
Dla Błażejewskiego był to bardzo jasny komunikat. Myślecki na wszelki wypadek przygotowywał także warianty "ostrzejsze". Prawdziwy odwet. Miał wokół siebie kilku ludzi, którzy byli przygotowywani do wykonywania wyroków śmierci, jeśli sprawy zaszłyby za daleko. Sam opracowywał studium zamachu na szefa dolnośląskiej Służby Bezpieczeństwa.
Działacze SW znali już szczegółowy rozkład i położenie mieszkania Błażejewskiego, na pierwszym piętrze kamienicy przy ulicy Energetycznej 8. Wiedzieli dokładnie, o której godzinie pułkownik podjeżdża pod dom, gdzie parkuje, jaką drogę pokonuje między samochodem a drzwiami do kamienicy. Pod dom podjeżdżał zwykle około 16.00 fiatem mirafiori. Beżowym.
Teren wokół był dość odsłonięty, idealny do przeprowadzenia likwidacji. Naprzeciwko kamienicy stał trzypiętrowy, mały, punktowy blok. Na jego dachu miał się zainstalować snajper. Myślecki miał już podrobione klucze do kłódki zamykającej wejście na strych. Było ustalone, że strzał padnie w momencie, kiedy Błażejewski będzie szedł od samochodu do drzwi kamienicy. Czekano tylko na decyzję.
Myślecki: "Byliśmy gotowi. Gdyby oni zabili kogokolwiek z nas, Błażejewski by nie żył".
Pierwszego ostrzeżenia udzielono SB już w 1983 roku. W tygodniku "Solidarność Walcząca" ukazał się artykuł, w którym Cezary Nowacki napisał: "Jeżeli będziecie zabijać, to liczcie się z tym, że będzie się lać również wasza krew".
Igor Janke, Historia do Rzeczy
Jest to fragment najnowszej książki Igora Jankego "Twierdza. Solidarność Walcząca - podziemna armia", która ukazała się nakładem wydawnictwa Wielka Litera.