Zakrocki: "Żadne słowa nie podsumują lepiej 15 lat Polski w UE niż 'udało się!' Mazowieckiego"
Na lotnisku w Dublinie dwie ścieżki do wyjścia: jedna dla pasażerów z "EU" i druga "non EU". Stoję z paszportem w ręku, oczywiście na tej drugiej ścieżce. Jest 30 kwietnia 2004 roku.
Gdy w końcu staję przed obliczem urzędnika imigracyjnego, nie wytrzymuję i wypalam: "A wiesz, że od jutra ja już będę 'EU'"? A on zatrzymuje rękę ze stemplem wjazdowym w powietrzu i mówi: "czyli ten stempel w paszporcie będzie historyczny?" Mówię, że tak. Na co on: "to może powinienem jednak za niego jakoś cię skasować"
Oczywiście żartował, choć ręka mu zadrżała i stempel jest lekko poruszony. Ale ja byłem bardziej. Bo wiedziałem, że zbliża się naprawdę wielki dzień. Dzień, który mógł się w ogóle nie zdarzyć. Niewiele brakowało.
O MAŁY FIGIEL
13 grudnia 2002 roku, Kopenhaga, spotkanie na szczycie. Za stołem liderzy państw Unii, premierzy rządów dziesięciu państw kandydujących, kierownictwo unijnych instytucji. To ma być formalność, ostateczne "klepnięcie" umów akcesyjnych, potem "family foto" i kolacja u królowej Danii.
Po 20.00 na konferencję prasową wychodzą ówczesny premier Danii Anders Fogh Rasmussen i ówczesny szef Komisji Europejskiej, Romano Prodi. I od razu zimny prysznic. Rasmussen mówi, że dotarły do niego informacje, jakoby rząd polski przyjechał do Kopenhagi na negocjacje. Tymczasem czas na rozmowy się już skończył. To ma być uroczysty szczyt, na którym uroczyście zostanie oznajmione, że sukcesem zakończono proces negocjacyjny Unii Europejskiej z dziesięcioma nowymi państwami-kandydatami. Żadnych negocjacji!
Problem w tym, że Polska naprawdę ma niedomknięte niektóre rozdziały, a do uzgodnienia pozostają naprawdę ważne sprawy, które przywieźliśmy na ten szczyt.
O stanowisku obu panów natychmiast dowiaduje się Leszek Miller. Zwołuje w hotelu nocną naradę. Tak ją wspominał Jan Truszczyński, główny negocjator z UE w tamtym rządzie:
Rozpoczynają się nerwowe godziny negocjacji z zagraniami typu "po moim trupie". Pięć punktów jakoś udało się załatwić, ale na szóstym się zatkało. Na drodze Polski do UE stanęła… kwota mleczna, czyli dopuszczalny limit produkcji mleka przez naszych rolników.
Wicepremier Jarosław Kalinowski bronił kwoty mlecznej jak niepodległości. Zapowiadał, że jeśli nie uda się ustalić limitu dla polskich rolników na poziomie (8,5 mln ton), to będzie musiał opuścić Kopenhagę. W dalszej perspektywie była groźba, że, PSL zerwie koalicję rządzącą z SLD i w kraju nie będzie w kampanii referendalnej namawiało do głosowania "za". I nic oraz nikt nie był w stanie przekonać go do zmiany stanowiska.
Leszek Miller wspomina to tak:
Podszedł do mnie pułkownik Wiesław Bijata, szef mojej ochrony i podał telefon. Dzwonił prezydent Aleksander Kwaśniewski i pytał co z tym Kalinowskim? Mówię, że stoi tu koło mnie. "Może by z nim ktoś porozmawiał, jakiś autorytet" – proponował prezydent. "Niech Witos porozmawia" – rzuciłem. Na co Kwaśniewski: "Ale Witos nie ma komórki!".
Sam Jarosław Kalinowski doskonale pamięta, dlaczego o mało nie zablokował naszej akcesji:
No i premier Miller nie miał wyjścia. Spotykał się z kolejnymi przywódcami, argumentował, aż wreszcie skończyło się – jak to wspominał – tak:
I tak 13 grudnia 2002 roku, w 21 rocznicę wprowadzenia w Polsce stanu wojennego rząd lewicowy zakończył sukcesem negocjacje akcesyjne. W połowie kwietnia 2003 roku odbyła się uroczystość podpisania traktatu w Atenach. W Unii sprawa była załatwiona. Do „załatwienia” była jeszcze Polska.
NEGOCJACJE Z SAMYMI SOBĄ
Kiedy 30 kwietnia 2004 roku w Dublinie relacjonowałem finał kilkunastu lat starań Polski o członkostwo w Unii, miałem świadomość, że finał ów to efekt pracy wielu rządów i wielu ludzi, wizjonerów, którzy na początku lat 90. XX wieku często wbrew zdrowemu rozsądkowi uparli się, by zakotwiczyć nasz kraj w Europie. Jedną ścieżką szliśmy do NATO. Drugą, trudniejszą i bardziej skomplikowaną - do Unii.
Tej pierwszej ścieżki właściwie nikt w kraju nie kwestionował. Ścieżka unijna napotykała za to czasem na histeryczny opór środowisk narodowych, które trąbiły o groźbie utraty suwerenności, wynarodowienia i zniszczenia chrześcijańskiej tożsamości. Trąbienie z tych rejonów słychać zresztą do dziś.
Przed kluczowym etapem polskiej drogi do Unii, a więc w okresie kampanii referendalnej politycznie wówczas silna Liga Polskich Rodzin kolportowała takie ulotki:
Czasem mniejszym problemem było dogadanie się z partnerami w Brukseli, niż zdobycie wsparcia na krajowym podwórku. Danuta Hübner, która odpowiadała za integrację w rządzie Millera, tak to zapamiętała:
A negocjacje, które formalnie zaczął 31 marca 1998 roku rząd Jerzego Buzka i jego główny negocjator Jan Kułakowski (formalnie tę funkcję nazwano: pełnomocnik rządu ds negocjacji o członkostwo w UE), same w sobie były wystarczająco żmudne. Strona unijna szukała sposobów zabezpieczenia swoich interesów politycznych czy uspokojenia swojej opinii publicznej. Tak było jeśli chodzi o swobodny dostęp do unijnego rynku pracy, czyli jedną z głównych wolności we Wspólnocie. Niektóre państwa, jak Irlandia czy Wielka Brytania, zgodziły się otworzyć na pracowników z nowej Unii od pierwszego dnia, inne, jak Niemcy czy Austria, wynegocjowały okresy przejściowe. Dlatego po 1 maja 2004 r. miliony Polaków wyjechały właśnie na Wyspy.
Tam, gdzie było jasne, że z kolei z naszej strony jakiś proces musi potrwać dłużej i będzie dużo kosztować, negocjowano tzw. okresy przejściowe czyli czas, w którym już jako państwo członkowskie dojdziemy do poziomu rozwoju umożliwiającego wdrożenie danych zmian. Na przykład w ochronie środowiska stopień naszego zacofania był ogromny. Okres przejściowy w dochodzeniu do unijnych norm udało się rozciągnąć na 12 lat.
Z drugiej strony opozycja zarzucała rządowi, że negocjuje źle, zbyt wolno, że inni zamykają szybciej kolejne rozdziały. Jerzy Buzek stanowczo te argumenty odrzucał i odrzuca do dzisiaj:
Szczęśliwie Polacy Lidze Polskich Rodzin nie uwierzyli i w referendum akcesyjnym 7 i 8 czerwca 2003 roku ponad 77% opowiedziało się za członkostwem. Przy frekwencji blisko 59% referendum było wiążące. Choć nikt nie był w stanie policzyć, ile głosów "za" zdobył słowami "Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej. Polska potrzebuje Europy, Europa potrzebuje Polski", to z pewnością papież Jan Paweł II bardzo w tym referendum pomógł.
"UDAŁO SIĘ"
Po referendum na szczęście nic nie mogło się już zmienić, choć na uroczystości 1 maja 2004 roku czekaliśmy w atmosferze słynnej "szorstkiej przyjaźni" na linii Kwaśniewski-Miller i narastających konfliktów rozsadzających rządzący obóz od środka. Obóz ów podzielił się tak, że Miller zapowiedział podanie się do dymisji dzień po wejściu naszego kraju do Unii. I to zrobił.
Uroczystości zaczęły się bardzo symbolicznie, tak przynajmniej uważał ich uczestnik prof. Tadeusz Iwiński:
W innym, także symbolicznym spotkaniu wziął udział Włodzimierz Cimoszewicz:
W Warszawie, na dziedzińcu Zamku Ujazdowskiego, Fundacja Schumana zrobiła Europejskie Śniadanie. Róża Thun, prezeska Fundacji, zapamiętała, że:
O 19.00 czasu polskiego w dublińskim Phoenix Park premierzy dziesięciu państw odebrali od dziesięciorga młodych ludzi mieszkających z Irlandii, ale pochodzących z państw, które do Unii wchodziły, flagi narodowe. Z powodu naszych wewnętrznych kłopotów Leszkowi Millerowi towarzyszył Aleksander Kwaśniewski i obaj panowie wzięli biało-czerwoną flagę z rąk 11-letniego Łukasza Rutkowskiego. Jego rodzice 3 lata wcześniej wyjechali do Irlandii z Bydgoszczy. Przy dźwiękach "Ody do radości" wszystkie flagi wciągnięto na maszt. Unia Europejska liczyła 25 państw.
Epilog
Cały ten czas pamiętam jako dążenie większości Polaków do "bycia Europejczykami". Czas "powrotu do Europy", czyli do tego, co nam przez okrutną historię połowy XX wieku było zabrane. To politycy i negocjatorzy liczyli pieniądze, zestawiali korzyści z możliwymi zagrożeniami. Inni mówili o wartościach, o wejściu do takiego klubu, w którym pewne sprawy są oczywiste i nawet nie ma sensu o nich rozmawiać. Niestety i klasa polityczna, i media szybko uznały bycie w Unii za pewnik. Po wejściu do UE dalsze zajmowanie się sprawami unijnymi zdaniem decydentów było nudne i nikogo nie interesowało. Pojawiające się niemal na każdym kroku tabliczki o inwestycji współfinansowanej z unijnego budżetu sprowadziły po latach członkostwo w Unii do brania forsy, przy pomocy której możemy poprawić sobie komfort życia.
Jestem przekonany, że właśnie to sprowadzenie UE do roli dojnej krowy leży u podstaw dzisiejszych sprzecznych emocji, wyrażanych przez Polaków wobec UE.
Jak sondażownie spytają: "czy popierasz członkostwo Polski w UE?", to polskie społeczeństwo deklaruje gigantyczne poparcie. Ale już gdy trzeba zachować się solidarnie wobec tych, którzy solidarnie nam pomogli, a dziś np. przyjmują uchodźców i proszą, byśmy też ich przyjęli, to już niekoniecznie. Bardzo cenimy możliwość działania na wspólnym rynku, jesteśmy wielkim eksporterem choćby żywności do krajów "starej Unii" - choć to one miały nas zalać swoją - ale jednak łatwo rozkręcić wśród nas złe emocje wobec samej Brukseli, wobec obcokrajowców, wobec kapitału zagranicznego czy zagranicznych supermarketów (z pewnością nieuczciwie się na nas bogacą). Doszło do sytuacji, w której raptem – mimo oczywistych zaprzeczeń z obozu Zjednoczonej Prawicy – zaczęliśmy mówić o groźbie Polexitu - wyjścia naszego kraju ze wspólnoty. Wspólnoty, do której weszliśmy raptem piętnaście lat temu, co tak dobrze pamiętam! Musimy znów zacząć pielęgnować nasze członkostwo w Unii. Mówić, tłumaczyć i przypominać. Przede wszystkim o wartościach, które nas z Europą łączą, a mniej o kasie!