Zadziwiająca maniera Polaków - gdy wracamy do domu...
Polacy ubierają się od dużo lepiej od Brytyjczyków, choć z drugiej strony, gdy tylko wracają do swych domów z jakiegoś powodu odczuwają nieodpartą potrzebę transformacji. A mimo silnego rozróżniania sfery publicznej od prywatnej, Polacy nie widzą dużej różnicy między przebywaniem w mieszkaniu a przebywaniem na balkonie w pełni widocznym dla 200 sąsiadów - pisze Jamie Stokes w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Zauważyłem, że Polacy kładą bardzo silny nacisk na oddzielenie sfery prywatnej od publicznej. Polacy w warunkach domowych zachowują się zupełnie inaczej niż Polacy w warunkach ulicznych. Różnic jest wiele, najbardziej widoczna dotyczy jednak sposobu ubierania.
Brytyjczycy noszą dokładnie takie same ciuchy w domu jak i gdziekolwiek indziej, no chyba, że mają akurat zobaczyć się z królową. Polacy ubierają się od nas dużo lepiej, choć z drugiej strony, gdy tylko wracają do swych domów z jakiegoś powodu odczuwają nieodpartą potrzebę transformacji. Dżentelmen spacerujący po ulicy w swoim eleganckim garniturze, błyszczących butach i z teczką 20 minut później wystąpi już tylko w jednej skarpetce, podkoszulku i spodenkach z 1974 roku.
Wiem, że tak jest, ponieważ mimo silnego rozróżniania sfery publicznej od prywatnej, Polacy nie widzą dużej różnicy między przebywaniem w mieszkaniu a przebywaniem na balkonie w pełni widocznym dla 200 sąsiadów. Do oglądania tych osobliwości nie jest wcale potrzebna lornetka, wystarczy zwykłe zerknięcie przez okno.
Elegancka kobieta mieszkająca naprzeciwko pod numerem 37 za nic nie pojawiłaby się na chodniku bez przynajmniej godzinnych przygotowań, nie krępują jej jednak występy na balkonie w samej piżamie, ręczniku na głowie i kapciach z króliczkiem.
W sąsiednim bloku mieszka też pięćdziesięcioletni pan, który każdego ranka pojawia się na swym balkonie ubrany w pięknie wypolerowane, czarne buty, skarpetki, majtki i nic więcej. Siedzi i pali cygaretki przez jakieś 10 minut zanim wyjdzie do pracy. Może sądzi, że jest niewidzialny, a może po prostu ma to gdzieś.
Moja żona spędza 20 minut na przygotowaniu się do wyjścia do sklepu za rogiem, po czym wraca do domu i kolejne 20 minut traci na przebieranie się w odpowiednio mniej wyszukany strój domowy tylko po to, by już za chwilę zmienić go na taki, który zakłada do mycia podłóg. Ja jestem wykończony od samego patrzenia.
Myślałem sobie o tym wszystkim, oglądając ostatnio program "Uwaga!". Zawsze to robię, ponieważ trudno oprzeć się oglądaniu programu z wykrzyknikiem w nazwie. W tym tygodniu pojawił się tam zapierający dech w piersiach reportaż o "sprzątaczkach w bikini". Wynikało z niego, że za jedyne 400 złotych można zatrudnić kobietę, która przyjdzie do naszego domu i wyszoruje nam podłogę ubrana jedynie w bieliznę.
Nie mam przekonania, czy taka usługa spotka się w Polsce z dużym zainteresowaniem. Jeśli w twoim domu mieszka kobieta, masz 90% szans, że w ciągu siedmiu dni zobaczysz ją szorującą podłogę w czymś przypominającym bieliznę i nic cię to nie będzie kosztować. Nie powstrzymasz jej, nawet gdybyś chciał.
Sprzątaczki w bikini, które pojawiły się w reportażu "Uwagi!" były najmniej erotycznym zjawiskiem, jakie widziałem od kiedy Britney Spears uznała, że noszenie bielizny nie pasuje do limuzyny. Kobiety te były zdecydowanie sprzątaczkami ubranymi w bieliznę, a nie sprzątającymi modelkami. Reklama "sprzątania w bikini" mówiła o cieniutkich stringach i miotełce do kurzu zrobionej z piór, rzeczywistość pokazała bawełniane majtki i wybielacz.
Być może jednak nie rozumiem potrzeb rynku. Jeśli jest się samotnie mieszkającym mężczyzną, nie jest trudno znaleźć sobie sprzątaczkę, dużo trudniej za to - prawdziwie polską, domową atmosferę. "Sprzątaczkom w bikini" zalecałbym zatem, by mniej koncentrowały się na aspekcie erotycznym, a znacznie bardziej na odwołaniach do nostalgii za domem sprzątanym przez kobietę z widocznymi paskami od stanika - obraz tak tradycyjny, jak polska wódka i pierogi.
Jamie Stokes dla Wirtualnej Polski