Zachód na skraju przepaści, my mamy wiele do stracenia
Im bardziej świat pogrąża się w kryzysie - tym mocniejsze są głosy krytykujące fundamenty obecnej cywilizacji Zachodu. Wolny rynek i demokracja coraz większej części ludzkości zaczynają się jawić jako instrumenty zniewolenia, które chronią interesy bogatych i uprzywilejowanych. Odtrąbiony przez Fukujamę „koniec historii” sam odchodzi do historii myśli społecznej i filozofii. Skompromitowane systemy polityczne wracają do łask. I to nie tylko europejskich czy amerykańskich uniwersyteckich intelektualistów.
Kryzys rodzi - jak tyle już razy w historii - masowe resentymenty i frustrację oraz chęć łatwego wytłumaczenia przyczyn biedy i niepowodzeń oraz prostego wskazania winnych. Polska ma już wiele do stracenia. Niespełna dwadzieścia lat temu dane nam było stać się częścią Zachodu i zacząć budowę dobrobyty i bogactwa. W ciągu kilku miesięcy niespodziewany krach - spowodowany wynaturzeniami finansowego systemu, na którym opiera się nasza gospodarka - już teraz cofnął nas o lata.
Wynaturzenia na Wall Street zabrały polskim emerytom całą namiastkę dobrobytu, którą udało się naszemu ZUS-owi i prywatnym funduszom emerytalnym uciułać przez kilkanaście lat. Teraz interesy międzynarodowych banków, które zdominowały również nasz rynek bankowy i finansowy - uderzają w złotego. Fala spekulacji wspierana przez artyleryjski ostrzał prowadzony przez światowe firmy konsultingowe, które dezawuują stan naszej gospodarki i nakładają na cały region wspólną maskownicę kryzysu - zaczyna uderzać po kieszeni zwyczajnych Polaków.
Pierwsze ciosy odebrali posiadacze kredytów w walutach obcych. Niektórzy z nich już są w pułapce zadłużeniowej. Wartość ich kredytów wyrażona w złotych wzrosła o kilkadziesiąt procent. Realna wartość mieszkań, które za te kredyty kupili - spada i jest już mniejsza niż suma, którą są winni bankom.
W Polsce może dojść do powtórki scenariusza, który pogrążył amerykański rynek kredytów hipotecznych. Z tą różnicą, że dochód przeciętnego Amerykanina jest kilkunastokrotnie wyższy niż dochód przeciętnego Polaka.
I trzeba jeszcze dodać, że amerykański rząd ma tryliony dolarów, których może użyć na ratowanie swojej gospodarki. Rezerwy naszego kraju nie pozwalają nawet na obronę przed doraźnymi atakami spekulantów, którzy próbują rozhuśtać naszą walutę. Spadek wartości złotego winduje proporcjonalnie koszty obsługi naszego zadłużenia zagranicznego. Przeciętnego Polaka stać na coraz mniej. Eksporterzy teoretycznie korzystają, bo ponoszą większość kosztów w złotych a sprzedają w EURO. Co z tego jednak gdy kryzys powoduje spadek zapotrzebowania a nasze towary na Zachodzie i może zniwelować potencjalne korzyści.
Nasi wschodni sąsiedzi są na skraju bankructwa. Ukraina ma sparaliżowany system bankowy i ogromny spadek PNB. Rosja na skutek drastycznego spadku cen surowców, z których eksportu żyje - jest również w najtrudniejszej sytuacji w swojej post radzieckiej historii. Kraje Bałtyckie - ograniczone swoim małym wewnętrznym rynkiem - są już praktycznie bankrutami. Jedynie Litwa, prawdopodobnie dzięki swoim powiązaniom z Polską jeszcze jako tako się trzyma. Niemcy są już w pełnej recesji a jest to największa europejska gospodarka i jej kryzys musi odbić się negatywnie na całej Unii.
Stany Zjednoczone walczą, ale na razie bez większego powodzenia. Rząd pompuje ogromne sumy w gospodarkę - pogłębiając tym samym zadłużenie wewnętrzne, które już dawno przekroczyło granice bezpieczeństwa i zdrowego rozsądku. Kraje rozwijające się czekają i obserwują.
I co widzą? Po pierwsze widzą, jak Unia i USA łamią zasady, które tak żelazną ręką implikowały we wschodzących gospodarkach. Stosują interwencjonizm państwowy na niespotykaną dotychczas skalę. Liderzy krajów wschodzących gospodarek Ameryki Łacińskiej, Azji i Afryki czują się po prostu ordynarnie oszukani. Gdyby oni próbowali ratować nierentowne sektory gospodarki ładując w to pieniądze podatników - zostaliby ostro skarceni przez ekspertów z Międzynarodowego Funduszu Walutowego czy Banku Światowego a ich kraje zostałyby pozbawione dostępu do kredytów i skazane na ostateczną gospodarczą zapaść.
Do niedawna masowe defraudowanie państwowych środków było cechą charakterystyczną skorumpowanych i niedojrzałych reżimów Trzeciego Świata. To samo zjawisko w wykonaniu hochsztaplerów z Wall Street czy londyńskiej City swoją skalą przytłoczyło wszystkie afery dotychczasowej historii świata.
Kryzys bogatej Północy odbija się silnie na biednym Południu. Zachód przestaje być wzorem. Staje się chorym wstrętnym i wrednym staruchem, który próbuje oszustwami zachować swoje przywileje i dobrobyt. Dzieje się to w świecie, w którym istnieją niemoralne dysproporcje między skrajnym finansowym rozpasaniem a głodową śmiercią. Globalizacja ich nie zmniejszyła.
Rozczarowanie, resentymenty, bezsilność, spowodowana czyjąś nieuczciwością czy nieudolnością utrata dorobku życia, marginalizacja zwykłych ludzi pracy i rozpasanie oligarchów - to dobra pożywka dla wszelkiej maści demagogów.
Ciśnienie rośnie. W tradycyjnie pro socjalnej Francji, w Hiszpanii, która zaczyna szybko tracić swój dobrobyt; w Rosji, gdzie beneficjenci nowego systemu tracą w dramatyczny sposób swoje majątki; w Chinach, gdzie stają fabryki dotychczas produkujące na potrzeby bogatego Zachodu; w przechylonej na lewo Ameryce Łacińskiej - wciąż zapatrzonej marzycielsko w stronę komunistycznej Kuby; w byłych krajach socjalistycznych i post radzieckich; w umierającej z głodu i chorób Afryce; w patrzącym z nienawiścią w stronę Zachodu świecie muzułmańskich radykałów… Wszędzie tam narasta bunt wobec systemu, opartego na wolnym rynku i demokracji. Od tego czy uda się przywrócić tym pojęciom sens i siłę zależy los Zachodu.
Jarosław Gugała specjalnie dla Wirtualnej Polski