PolskaZabójstwo Jaroszewiczów. Jeden z oskarżonych: nie miało być żadnych ofiar

Zabójstwo Jaroszewiczów. Jeden z oskarżonych: nie miało być żadnych ofiar

Zabójstwo Jaroszewiczów. Jeden z oskarżonych: nie miało być żadnych ofiar
Zabójstwo Jaroszewiczów. Jeden z oskarżonych: nie miało być żadnych ofiar
Źródło zdjęć: © East News | Piotr Molecki
Violetta Baran
23.02.2021 17:41

Przed Sądem Okręgowym w Warszawie toczy się proces w sprawie zabójstwa w 1992 roku małżeństwa Jaroszewiczów. Jeden z oskarżonych w tej sprawie, Dariusz S. tłumaczył we wtorek, że miał to być zwykły napad rabunkowy.

Dariusz S. to jeden członków tzw. gangu karateków, który w latach 90. dokonał kilkudziesięciu brutalnych napadów rabunkowych. Wraz z dwoma innymi członkami gangu - Robertem S. oraz Marcinem B. - jest oskarżony w procesie dotyczącym zabójstwa b. premiera Piotra Jaroszewicza i jego żony. Proces ten ruszył przed Sądem Okręgowym w Warszawie w sierpniu ub.r.

Podczas wtorkowej rozprawy S. kontynuował składane wcześniej wyjaśnienia. Oskarżony wielokrotnie podkreślał, że po tylu latach nie jest w stanie ocenić, na ile niektóre sytuacje pamięta, a na ile sugeruje się przebiegiem zdarzeń przedstawionym w aktach sprawy oraz relacjami pozostałych dwóch oskarżonych.

Oskarżony ws. zabójstwa Jaroszewiczów: chodziło o zdobycie pewnej ilości pieniędzy

Z jego wyjaśnień, odnoszących się do dnia zabójstwa Jaroszewiczów wynika, że miał przekonanie, iż uczestniczy jedynie w napadzie rabunkowym. - Nie miało być żadnych ofiar - mówił. Dopytywany, czy dowodzący akcją Robert S. powiedział to wprost, oskarżony podkreślał, że wszystko to "wynikało z kontekstu". - Chodziło o zdobycie pewnej ilości pieniędzy czy złota - mówił.

Dariusz S. podkreślał, że o tym, jak wyglądać ma cała akcja, dowiedział się z niewielkim wyprzedzeniem. Jak twierdził, Robert S. "nie opowiadał, jak to ma wyglądać". - Powiedział, że wybrał jakieś miejsce, osoby. Wybrał je, zakładając, że będą tam wartościowe rzeczy. A to, czy on wybrał ministra, kosmonautę, wojskowego nie miało żadnego znaczenia - przekonywał.

O tym, że w willi, do której się włamują, są dwie osoby, S. miał dowiedzieć się "godzinę czy pół godziny" przed dokonaniem włamania. Mężczyźni mieli wejść do mieszkania po drabinie. - Jak weszliśmy na górę, Robert S. powiedział, że on się zajmie mężczyzną, a my kobietą i psem - relacjonował. Jak potem dodał, on sam miał "zająć się" kobietą, czyli Alicją Solską-Jaroszewicz, która przebywała wówczas w sypialni.

Oskarżony: poszedłem tam jak do kina

Dopytywany, czy miał jakiś plan działania i zakładał, w jaki sposób będzie postępował, S. odparł: "Ciekawy byłem, co się stanie". - Poszedłem tam jak do kina, żeby obejrzeć jakąś akcję - dodał. Podkreślił, że bał się, żeby nie doszło do sytuacji, w której "może dojść do jakiejś wymiany agresji".

- Bałem się, bo nie byłem przygotowany, bałem się konsekwencji, które mogą okazać się tragiczne, starałem się jak najdelikatniej uspokoić tę kobietę - mówił. - Usiadłem i rozmawiałem z nią, żeby wiedziała, że to jest napad rabunkowy i żeby siedziała spokojnie. Zachowywała się rozsądnie, nie krzyczała - mówił. Podkreślił, że nie krępował jej i nie był w stanie wyjaśnić, kto ani kiedy ją związał.

Następnie mężczyzna miał opuścić sypialnię Solskiej-Jaroszewicz i udać się do gabinetu Jaroszewicza, by go pilnować. Oskarżony nie pamiętał, czy były premier był wówczas przywiązany do fotela. Jak tłumaczył, nie patrzył na niego, ani też się do niego nie zwracał, tylko na własną rękę zaczął przeszukiwać "coś na kształt sejfu", w którym znalazł m.in. 3-4 złote monety i papierośnicę.

Oskarżony: nie spodziewaliśmy się takiej sytuacji

S. nie był też w stanie wytłumaczyć, kiedy i w jakich okolicznościach cała trójka podjęła decyzję o opuszczeniu posesji. - Była pora, żeby wyjść - stwierdził krótko. Gdy on i Marcin B. oddalili się już "na odległość kilku metrów", miał dobiec ich hałas, który skłonił ich do powrotu. Gdy wrócili do gabinetu, Jaroszewicz miał stać z rękami opartymi o szafę i "coś mówić". Mężczyźni chcieli przywiązać go do krzesła. Następnie dowodzący akcją Robert S. miał zacząć go dusić. - Nie spodziewaliśmy się takiej sytuacji - mówił S., podkreślając, że próbował mu przeszkodzić. - Próbowałem nieudolnie, ale próbowałem - powiedział.

Mężczyzna powiedział, że na polecenie Roberta S., który poprosił o "jakiś kij", przyniósł mu znalezioną w przedpokoju laskę. Przyznał też, że "kojarzy sytuację", w której przekazał mu potem zamek do sztucera i pamięta "coś w rodzaju huku". - Nie pamiętam drogi powrotnej, pamiętam, że szliśmy przez las - powiedział.

Oskarżony: przyznaję się do napadu, nie zabójstwa

- Przyznaję się do napadu, nie zabójstwa - podkreślił. Jak mówił wcześniej, "gdyby kiedykolwiek ktoś na niego napadł, życzyłby sobie, żeby to był pan Marcin B., dlatego że jest człowiekiem łagodnym".

Prokuratura zarzuciła trzem mężczyznom zasiadającym na ławie oskarżonych napad rabunkowy na posesję Piotra Jaroszewicza i jego żony Alicji w warszawskim Aninie w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r., podczas którego mieli wspólnie zamordować Piotra Jaroszewicza, zaś Robert S. miał zabić Alicję Solską-Jaroszewicz. Robertowi S. zarzucono również zabójstwo małżeństwa S. w 1991 r. w Gdyni oraz usiłowanie zabójstwa mężczyzny w Izabelinie w 1993 r. Grozi im kara dożywotniego pozbawienia wolności.

Według prokuratury, w dniu napadu oskarżeni przez wiele godzin obserwowali posesję ofiar. Po wejściu do domu Jaroszewiczów przez uchylone okno łazienki Robert S. obezwładnił Piotra Jaroszewicza uderzeniem w tył głowy znalezioną bronią palną. Oskarżeni przywiązali mężczyznę do fotela. Z kolei Alicja Solska–Jaroszewicz została skrępowana i położona na podłodze w łazience. Oskarżeni przeszukali dom, zabrali z niego - poza dwoma pistoletami - 5 tys. marek niemieckich, pięć złotych monet oraz damski zegarek.

Jak wskazuje prokuratura, prawdopodobnie w momencie opuszczania przez sprawców domu pokrzywdzonych, już w godzinach wczesnoporannych, Piotr Jaroszewicz wyswobodził się z więzów. Napastnicy znów posadzili go w fotelu. Następnie, gdy dwaj sprawcy trzymali go za ręce, Robert S. go udusił.

Po zamordowaniu Piotra Jaroszewicza - według prokuratury - Robert S. zabrał z gabinetu pokrzywdzonego jego sztucer, poszedł do łazienki, w której leżała związana Alicja Solska-Jaroszewicz i miał ją zastrzelić.

Źródło artykułu:PAP
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (124)
Zobacz także