Z ziemi polskiej...
Jak 30 lat temu doszło do wyboru Karola Wojtyły na papieża.
14.10.2008 | aktual.: 10.11.2008 21:55
Kardynał Karol Wojtyła dowiedział się 29 września 1978 r. w Krakowie, przy śniadaniu, o nagłej śmierci papieża Jana Pawła I. Był wiadomością poruszony, jak cały świat katolicki. Albino Luciani zmarł w swoim apartamencie w Watykanie po zaledwie 33-dniowym pontyfikacie, mając 66 lat. 2 października metropolita krakowski wraz z prymasem Stefanem Wyszyńskim wyruszył do Rzymu na konklawe. Jan Paweł I został wybrany szybko, teraz jednak tak być nie musiało. Kardynałowie elektorzy mogli się zastanawiać, czy nie czas poszukać następcy poza grupą kardynałów Włochów.
Do puli takich potencjalnych papieży wchodził także Wojtyła. Miał nie tylko osobowość i doświadczenie; miał też zwolenników w osobach tak wpływowych osobistości Kościoła jak watykański sekretarz stanu kard. Jean Villot, Amerykanin polskiego pochodzenia kard. John Krol i kardynał wiedeński Franz König.
Wsparcie wiedeńskie
Zwłaszcza König od dawna urabiał kardynałów do głosowania na Wojtyłę, którego znał od wielu lat. Rzymskiemu taksówkarzowi wiozącemu go razem z Wojtyłą miał powiedzieć jeszcze na długo przed wyborem: Niech pan jedzie szczególnie ostrożnie, wiezie pan przyszłego papieża. König mieszkał i działał w kraju na ówczesnej granicy dwóch wrogich bloków – zachodniego i radzieckiego. Biskup Wiednia uważał, że doświadczenie życiowe, historyczne, a zwłaszcza duszpasterskie kogoś takiego jak Wojtyła może być ważne i przydatne w Kościele i świecie. Na dodatek kardynał z Krakowa miał opinię jednego z promotorów pojednania polsko-niemieckiego.
Austriak nie patrzył na Wojtyłę przez pryzmat stereotypu panującego choćby w Niemczech, że Polak katolik musi być nacjonalistą, romantykiem i mesjanistą, a więc potencjalnym źródłem kłopotów w cywilizowanej Europie. Widział w Wojtyle człowieka Kościoła na trudne czasy. Także w tym sensie, że kardynał z Krakowa reprezentował Kościół wciąż żywej masowej religijności, gdy na Zachodzie sekularyzacja robiła szybkie postępy. I gdy w Ameryce Łacińskiej równie szybkie postępy robiła tzw. teologia wyzwolenia, czyli próba pogodzenia marksizmu z Ewangelią. Wojtyła znał marksizm jako teorię i jako praktykę, wiedział, na czym polega różnica.
Niewykluczone, że bez wsparcia Austriaka nie byłoby papieża Polaka. Nigdy się tego na sto procent nie dowiemy, bo każde konklawe osnuwa mgła nakazanej tajemnicy. Nie wyklucza to przecieków, zwłaszcza od kardynałów emerytów, którzy nie mogą głosować, ale mogą odrobinę uchylać rąbka tajemnicy, nie mając tak silnego poczucia, że łamią embargo informacyjne. To dlatego wiadomo było, że podczas konklawe, które wybrało na papieża Lucianiego, nazwisko Wojtyły już pojawiło się na kartach do głosowania – otrzymał dziewięć głosów.
Także szerszy kontekst październikowego konklawe mógł działać na korzyść opcji papieża nie-Włocha. W Kościele włoskim i innych na Zachodzie ścierały się obozy katolickiej prawicy i lewicy, trwał też spór, czy reformy podjęte na II Soborze Watykańskim (1962–1965) nie poszły za daleko, wpędzając katolicyzm w turbulencją. We Włoszech bardzo świeże i wciąż bolesne było wspomnienie dramatu porwania wiosną 1978 r. i zamordowania przez lewicowych ekstremistów lidera włoskiej chrześcijańskiej demokracji Aldo Moro, który popierał ideę kompromisu historycznego chadecji z komunistami w celu solidarnego działania dla dobra kraju. Tymczasem katolicka prawica krytykowała politykę wschodnią Pawła VI, który dążył do budowania kontaktów z władzami w bloku radzieckim dla dobra tamtejszych katolików. * Biskup ze Wschodu*
Dla tych katolickich antykomunistów nawet duchowni takiej rangi jak kardynał Wojtyła wydawali się podejrzani: czy aby nie przemycą tu do nas idei bolszewickich? Podejrzliwość opierała się na przekonaniu, że w komunizmie Kościół jeśli funkcjonuje, musi być totalnie infiltrowany, a jego przywódcy nie mogą być niezależni od państwa komunistycznego.
Polscy komuniści przez pewien czas usiłowali manipulować Wojtyłą, dając mu do zrozumienia, że jest w rządzie i kierownictwie PZPR widziany jako dostojnik, z którym władze mogą rozmawiać, a nawet współpracować, inaczej niż w przypadku prymasa Stefana Wyszyńskiego. Ks. Andrzej Bardecki, wieloletni asystent kościelny „Tygodnika Powszechnego”, i Jan Nowak-Jeziorański podają, że partyjny dostojnik Zenon Kliszko odrzucał wszystkie kandydatury przedstawiane (zgodnie z praktykami w PRL) przez prymasa Wyszyńskiego, gdy po śmierci abp. Eugeniusza Baziaka w 1962 r. powstał wakat na urzędzie metropolity krakowskiego.
Obowiązki te pełnił, ale tylko tymczasowo, biskup pomocniczy Karol Wojtyła. Wakat przedłużał się. W końcu prymas zgłosił kandydaturę Wojtyły i partia zgodziła się niemal natychmiast w przeświadczeniu, że ten woli filozofię i chodzenie po górach niż politykę i nie będzie z nim kłopotu. „Gdyby władze komunistyczne nie odrzucały po kolei sześciu kandydatów prymasa – być może nie mielibyśmy papieża Polaka” – konkluduje Nowak-Jeziorański. Ta gra na poróżnienie obu wybitnych liderów spaliła ostatecznie na panewce w dniu wyboru Wojtyły na papieża. Władze zorientowały się, że Wojtyłą nie da się manipulować. Co gorsza, dla nich, Wojtyłę żywo interesowała rozwijająca się w Polsce opozycja demokratyczna i utrzymywał z niektórymi jej działaczami bliskie kontakty. O tym wszystkim wiedział mało kto poza Polską i znającymi sprawy polskie katolikami na Zachodzie.
Spoza układu
W październiku 1978 r. kluczowe dla kardynałów pytanie brzmiało tak samo jak przed wyborem Jana Pawła I: kto zaradzi kryzysowi, jaki ogarnął świat katolicki po soborze? Luciani był papieżem kompromisu między tradycjonalistami a zwolennikami dalszych reform. Znaczenia nabrała też kondycja fizyczna kandydatów – Paweł VI umarł na raka, w ostatnich latach pontyfikatu popadał w depresję, Jan Paweł I chorował na serce, nie chciał być papieżem, przyjął wybór z poczucia obowiązku i odpowiedzialności za Kościół.
Według wielu relacji, największe szanse na wybór miał Włoch Giovanni Benelli – umiarkowany reformista. Liczył się też inny Włoch – Giuseppe Siri, twardy konserwatysta i antykomunista. Ale ta wyrazista opozycja wcale nie ułatwiała zadania elektorom. I w tym tkwiła szansa kandydata trzeciej siły, kogoś szanowanego, ale spoza układu watykańskiego. Znaczyło jednak to także, że nie może to być przedstawiciel silnych Kościołów narodowych – z Niemiec, Francji, Ameryki Północnej – bo taki kandydat na pewno nie zdobyłby głosów kardynałów Włochów. Obawiali się oni o swoje wpływy, a papież z któregoś z tych krajów pociągnąłby za sobą do Watykanu armię księży cieszących się jego zaufaniem.
Kandydat z jakiegoś kraju peryferyjnego nie byłby takim zagrożeniem dla Włochów w watykańskich urzędach kościelnych. Rachuby tego rodzaju nie mają przy wyborze papieża znaczenia zasadniczego, ale nie można ich lekceważyć. Wiedzieli o tym dobrze ci, którzy zaczęli przekonywać kardynałów do Wojtyły – był stosunkowo młody (58 lat), znany, ceniony i lubiany, w doskonałej formie fizycznej, no i pochodził z dalekiego kraju, którego język na pewno nie wyparłby z Watykanu włoskiego. Najważniejsze zaś, że uważał soborowe otwarcie na świat za właściwy kierunek Kościoła, a zarazem trudno było mu zarzucić słabość do lewicy. Wielu kardynałów lękało się, że posoborowy klincz konserwatystów z postępowcami doprowadzi do jakiegoś kościelnego kompromisu historycznego – trochę tak, jak w ówczesnej polityce włoskiej między chadecją a eurokomunistami. Tego z kolei nie znieśliby na przykład kardynałowie z Niemiec.
Dzięki przedwyborczej agitacji szanse Wojtyły rosły, ale ktoś zadbał też o pomoc inną niż wsparcie perswazją i modlitwą. Tuż przed pierwszą turą głosowania kardynałowie dostali kopie wywiadu udzielonego przez kardynała Siriego, który nie krył w nim swego antyreformatorskiego nastawienia. Lektura musiała wstrząsnąć elektorami o bardziej otwartych poglądach.
Pierwsze tury głosowania potwierdziły, że kandydatury Włochów wzajemnie się blokują – żadna nie zdobyła wyraźnej przewagi. Stało się jasne, że trzeba szukać wśród nie-Włochów. W ósmej turze głosowania, 16 października, kandydatura Wojtyły zebrała ponoć 99 głosów wśród 108 elektorów. W notesie biskupim zapisał on pod datą 16 października 1978 r.: „Około godz. 17.15 – papież Jan Paweł II”. Zwyczajowy hołd kardynałów odebrał na stojąco, a nie w przygotowanym zawczasu fotelu-tronie. Wybrane imię papieskie mówiło, że uważa się za kontynuatora soborowej linii swych poprzedników.
W Krakowie wieść o papieżu Polaku powitał dzwon Zygmunta w katedrze wawelskiej. Państwowe media czekały na instrukcje z centrali PZPR. Kazimierz Kąkol, ówczesny szef Urzędu do spraw Wyznań, pisze we wspomnieniach, że pierwsze reakcje partyjnych notabli były negatywne i pełne obaw. Nastroje rozładował Edward Czyrek, który podsunął towarzyszom z KC myśl, iż lepszy papież Wojtyła w Rzymie niż prymas Wojtyła w Warszawie. Mało kto tak bardzo się pomylił w diagnozie. Istotę nowej sytuacji lepiej wyczuł ambasador radziecki we Włoszech. Podczas inauguracji pontyfikatu Wojtyły miał on powiedzieć do prof. Henryka Jabłońskiego, szefa delegacji PRL na tę uroczystość, że „największym osiągnięciem Polski Ludowej jest to, że dała Kościołowi papieża”. Rosjanin oczywiście ironizował, ale w jakimś sensie trafił w sedno.
Plony najważniejsze
Entuzjazmu katolików w Polsce państwowe media nie pokazały. Organ partii „Trybuna Ludu” wydrukował dzień po wyborze wiadomość, owszem, na pierwszej stronie, ale obok dużo obszerniejszego materiału „o pełnym zebraniu plonów jako najważniejszej sprawie wsi”. W „Polityce” datowanej na 21 października na czołówce jest rozmowa z działaczem Stronnictwa Demokratycznego i korespondencja z Pragi pióra Jerzego Urbana. Na trzeciej stronie komentarz redakcyjny, który cytuje depeszę gratulacyjną władz PRL na ręce papieża Wojtyły. Depesza łączy wybór kardynalskiego konklawe z sukcesami budowy socjalizmu w Polsce. Autor komentarza dodaje od siebie, że „między Bugiem a Odrą tworzą się podstawy współpracy między socjalistyczną władzą państwową a Kościołem”.
Inaczej postąpiły nieliczne, cenzurowane czasopisma katolickie, z krakowskim „Tygodnikiem Powszechnym” na czele. Jego redaktor naczelny Jerzy Turowicz od lat znał się i kontaktował z Wojtyłą, a pismo wspierało reformy soborowe i drukowało autorów, którzy w prasie oficjalnej byli na czarnej liście. Turowicz słał z Rzymu do Krakowa korespondencje na temat konklawe. Wybór Wojtyły pismo powitało nagłówkiem „HABEMUS PAPAM”, wielkim zdjęciem, komentarzem „Radość wielka” i korespondencją Turowicza. „Jestem pod wrażeniem tego, co się stało, i w sytuacji zupełnie nowej, i mimo wszystko niespodziewanej” – pisał naczelny „TP” i zaznaczał, że Wojtyła do końca zbywał sugestie, że może wyjść z głosowania papieżem, zwrotem: wolne żarty. A czołowy publicysta religijny „TP” Tadeusz Żychiewicz życzył nowemu papieżowi, aby na wysokościach nie zaznał chłodu, „bo samotny będzie i tak”.
Adam Szostkiewicz