Wysłali tam potężny okręt, nowa wojna wisi na włosku?
Gdy trzy tygodnie temu Wielka Brytania wysyłała w rejon Południowego Atlantyku niszczyciel HMS Dauntless ("Nieustraszony"), jeden ze swoich najnowocześniejszych i najpotężniejszych okrętów wojennych, tłumaczyła, że jest to dawno zaplanowana, rutynowa misja. Jednak trudno oprzeć się wrażeniu, iż w rzeczywistości chodzi o demonstrację siły i wysłanie czytelnego sygnału władzom w Buenos Aires, które łakomym wzrokiem patrzą na niepozorne brytyjskie wyspy u swoich wybrzeży. Czy zadawniony konflikt wybuchnie z nową siłą?
Od wielu tygodni między Argentyną i Wielką Brytanią rośnie napięcie. Powodem jest tlący się od wielu dekad konflikt o niewielki, z pozoru mało ważny i nielicznie zamieszkały archipelag. Znajdujące się w brytyjskich rękach Wyspy Falklandzkie, położone zaledwie 500 kilometrów od argentyńskich wybrzeży, równo 30 lat temu były przedmiotem krwawej wojny. Zbliżająca się okrągła rocznica tamtych wydarzeń, stała się dla Buenos Aires pretekstem do rozpalenia na nowo zarzewia starego konfliktu, będącego w ostatnim czasie głównym paliwem napędzającym argentyńską politykę.
Szczególnie nerwową reakcję wywołała planowana już trzy lata temu 6-tygodniowa służba księcia Williama w garnizonie na Falklandach, w roli pilota śmigłowca ratunkowego Królewskich Sił Powietrznych. Jeszcze przed jego przyjazdem oliwy do ognia dolał szef argentyńskiego MSZ, który stwierdził bez ogródek, że "William stawi się na argentyńskim terytorium w mundurze konkwistadora", czyli, nie owijając w bawełnę, kolonialnego agresora i zdobywcy. Gniewnie odpowiedziała też argentyńska ulica - w dniu przyjazdu księcia przed siedzibą brytyjskiego giganta bankowego HSBC w Buenos Aires odbyły się burzliwe protesty, a budynek oblano farbą. Zresztą regularne demonstracje, często z paleniem brytyjskich flag, od dłuższego czasu odbywają się przed ambasadą Zjednoczonego Królestwa.
Natychmiast swą pomoc Argentynie w walce z "brytyjskim imperializmem" zaoferował prezydent Wenezueli Hugo Chavez zapewniając, że jego wojska staną u boku argentyńskich, gdyby znów doszło do wojny. A ostatnio swoje trzy grosze wtrącił nawet hollywoodzki gwiazdor Sean Penn, oskarżając Londyn o kolonializm i dając jasno do zrozumienia, że archipelag należy się Argentynie. Wypowiedź aktora wywołała w Wielkiej Brytanii burzę, a na jego głowę posypały się gromy. Ta wojna na gesty i słowa jest jedynie kolejną odsłoną konfliktu, który korzeniami sięga pierwszej połowy XIX wieku.
Wyspy niezgody
Falklandy, przez Argentyńczyków konsekwentnie nazywane Malwinami, były przedmiotem sporu między głównymi potęgami kolonialnymi od momentu ich zasiedlenia w 1764 roku przez pierwszych osadników (którzy nawiasem mówiąc byli Francuzami). Przez krótki okres znajdowały się w rękach nowo powstałego państwa argentyńskiego, ale ostatecznie w 1833 roku Wielka Brytania siłą włączyła archipelag do swojego imperium. Dość mało ważne wyspy leżące u wybrzeży Ameryki Południowej stały się dla Argentyńczyków zadrą i symbolem zranionej dumy narodowej. Nic więc dziwnego, że gdy na początku lat 80. kraj pod rządami nieudolnej junty pogrążał się w gospodarczym i politycznym kryzysie, wojskowi postanowili ratować popularność zwycięską kampanią, która miała przywrócić utracony archipelag do macierzy. Wojskowi liczyli na rozpalenie ducha patriotyzmu w narodzie i odwrócenie uwagi od problemów wewnętrznych.
Inwazja pod kryptonimem Operación Rosario (hiszp. Operacja Różaniec) rozpoczęła się 2 kwietnia 1982 roku, bez formalnego wypowiedzenia wojny. Na Falklandach stacjonował wtedy minimalny garnizon wojskowy, liczący kilkudziesięciu żołnierzy piechoty morskiej i marynarzy, którzy nie mieli szans nawiązać równej walki z przeważającymi siłami wroga. Po krótkotrwałej strzelaninie nad archipelagiem załopotał argentyński sztandar. Na wieść o odzyskaniu Malwinów, na ulice Buenos Aires wyległy rozentuzjazmowane tłumy, choć jeszcze niedawno odbywały się tam masowe demonstracje przeciwko rządzącym. Wydawało się, że junta osiągnęła zamierzony cel.
Po kilku godzinach złe nowiny dotarły do Londynu. Rząd był w szoku - choć docierały do niego sygnały o możliwości argentyńskiej inwazji, nikt do końca nie przyjmował tej groźby jako realnej. Natychmiastową dymisję złożył minister spraw zagranicznych lord Peter Carington. Jeszcze tego samego dnia premier Margaret Thatcher podjęła decyzję o odbiciu Falklandów. Żelazna Dama za punkt honoru postawiła sobie przywrócenie brytyjskiej zwierzchności nad archipelagiem, była to też kolejna okazja do zademonstrowania politycznej determinacji i nieustępliwości. Zresztą za siłowym rozwiązaniem opowiadała się zdecydowana większość Brytyjczyków. Murem za Wielką Brytanią stanęła również społeczność międzynarodowa - Rada Bezpieczeństwa ONZ uznała Argentynę za agresora i wezwała do natychmiastowego wycofania wojsk ze spornego obszaru, a inwazji nie poparła nawet zwykle sprzyjająca Buenos Aires Organizacja Państw
Amerykańskich.
Wielka Brytania wysłała w rejon konfliktu potężną grupę uderzeniową złożoną z dwóch lotniskowców i kilkudziesięciu innych okrętów Royal Navy, a także licznych jednostek pomocniczych. Na ich pokładach znajdowało się kilka tysięcy żołnierzy, którzy mieli stanowić trzon sił desantowych. Po zaciętych walkach Brytyjczycy odnieśli bezapelacyjne zwycięstwo - archipelag ponownie znalazł się w ich rękach, a unieszkodliwione siły argentyńskie nie były w stanie prowadzić dalszej walki. Zawieszenie broni ogłoszono 14 czerwca - w 10 tygodni od rozpoczęcia inwazji na Falklandy, Argentyna doznała upokarzającej porażki. Dla rządzącej junty wojna przyniosła zupełnie odwrotny skutek niż zamierzony, gdyż doprowadziła do jej upadku i dała argentyńskiemu społeczeństwu szansę powrotu do demokracji. Z kolei Margaret Thatcher na fali popularności związanej ze zwycięską batalią, zapewniła sobie reelekcję w 1983 roku.
Gra o gigantyczne pieniądze
Mimo upokarzającej klęski, Argentyna nie zrezygnowała ze swoich roszczeń względem wysp i kwestia ta wciąż rozpala emocje jej obywateli. Spór rozgorzał z nową siłą w ostatnich latach, gdy na falklandzkich wodach odkryto ogromne złoża ropy naftowej i gazu - okazało się, że 200-milowa strefa ekonomiczna wokół wysp kryje nieprzebrane bogactwa. Według ostatnich analiz, wpływy podatkowe z wydobycia surowców energetycznych w tym rejonie mogłyby w sumie sięgnąć astronomicznej kwoty 180 miliardów funtów. Obok takich pieniędzy nikt nie przejdzie obojętnie.
Szkopuł jednak w tym, że Falklandy leżą na argentyńskim szelfie kontynentalnym i władze w Buenos Aires stoją na stanowisku, że każdy, kto zechce rozpocząć tam jakąkolwiek działalność, musi mieć ich zgodę. Kiedy Brytyjczycy podjęli intensywne wiercenia naftowe, prezydent Cristina Fernández de Kirchner określiła je mianem "grabieży" i zarządziła restrykcje wobec statków przepływających w pobliżu wysp (Brytyjczycy polecili kapitanom swoich jednostek bojkotować te zarządzenia). Jest jednak jasne, że pani prezydent leżała na sercu nie tylko troska o żywotne interesy ojczyzny, lecz również o własną popularność. Podnosząc kwestię spornych wysp, podobnie jak wojskowa dyktatura trzy dekady wcześniej, chciała odwrócić uwagę obywateli od kłopotów związanych z kryzysem gospodarczym i zarzutami o zbyt gwałtowne wzbogacenie się razem z mężem (który był jej poprzednikiem na stanowisku głowy państwa).
Nie powinno dziwić, że w obliczu perspektywy bajecznych zysków, mimo apeli ze strony społeczności międzynarodowej, Londyn stale odrzuca propozycje podjęcia negocjacji z Buenos Aires w sprawie statusu Falklandów. Być może Argentynie wystarczyłby jedynie udział w profitach z wydobycia ropy i gazu, jednak Wielka Brytania twardo stoi na stanowisku, że nie będzie prowadziła żadnych rozmów, dopóki wolą mieszkańców archipelagu jest pozostanie pod jurysdykcją brytyjską. A nikt chyba nie łudzi się, że potomkowie angielskich kolonistów w dającej się przewidzieć przyszłości zapałają chęcią przyłączenia się do co prawda bliskiej geograficznie, ale zupełnie obcej im kulturowo Argentyny.
- Popieramy prawo mieszkańców Falklandów do samostanowienia. Moim zdaniem to, co mówią Argentyńczycy, brzmi jak kolonializm. Bo ci ludzie chcą pozostać Brytyjczykami, a Argentyńczycy chcieliby od nich czego innego - mówił niedawno premier David Cameron. Jego słowa wywołały gniewną reakcję Buenos Aires - szef argentyńskiego MSZ odpowiedział, że to Wielka Brytania jest synonimem kolonializmu i "upadłym imperium", które próbuje pisać historię na nowo. Wypowiedź ta wpisuje się w stałą retorykę argentyńskich władz - wcześniej prezydent Cristinie Fernández de Kirchner określiła Zjednoczone Królestwo mianem "nieokrzesanego upadłego mocarstwa kolonialnego" i oświadczyła, że swoimi deklaracjami Cameron dał wyraz "mierności i głupocie". Z kolei Jorge Arguello, argentyński ambasador przy ONZ, bez ogródek stwierdził, że Falklandy są pod "brytyjską okupacją wojskową", bo jest tam więcej żołnierzy niż wynosi liczba mieszkańców. Twierdza Falklandy
Ambasador mijał się z prawdą, choć nie do końca. Fakty są takie, że Londyn utrzymuje w południowoatlantyckiej posiadłości bardzo pokaźne w stosunku do wielkości wysp siły, które liczą ok. 1300-1500 osób personelu wszystkich sił zbrojnych. Oznacza to, że jeden żołnierz przypada na zaledwie dwóch mieszkańców Falklandów. Zjednoczone Królestwo wyciągnęło wnioski z konfliktu z Argentyną i zrobiło wszystko, żeby nigdy już podobna inwazja nie miała szans powodzenia. Dlatego w wzmocnienie obrony zainwestowano ciężkie pieniądze.
Archipelag już nie kusi bezbronnością, jak na początku lat 80. Na wyspach stale stacjonuje statek patrolowy oraz garnizon lądowy liczący pół tysiąca żołnierzy, w tym obrona przeciwlotnicza uzbrojona w pociski rakietowe Rapier. Ponadto z bazy lotniczej Mount Pleasant, wybudowanej w pierwszych latach po wojnie, operują cztery nowoczesne myśliwce wielozadaniowe Eurofighter Typhoon, do tego samolot transportowy C-130 Hercules, latająca cysterna Vickers VC10 oraz dwa śmigłowce Sea King. Z kolei Royal Navy przez cały czas utrzymuje w rejonie południowego Atlantyku zespół złożony z fregaty lub niszczyciela rakietowego w towarzystwie okrętu logistycznego, regularnie patrolując wody w pobliżu Falklandów. Utrzymywanie tak rozbudowanego systemu obrony kosztuje Londyn prawie 400 milionów funtów rocznie.
Obecnie siły zbrojne Wielkiej Brytanii nie są już tak rozbudowane, jak w czasie konfliktu z Argentyną - wraz z końcem zimnej wojny wydatki na obronność przestały być priorytetową pozycją w budżecie. Jednak najboleśniej armia odczuła cięcia wymuszone przez ostatni kryzys. Redukcje były tak głębokie, że emerytowany admirał Sandy Woodward, ten sam, który dowodził grupą uderzeniową wysłaną do odbicia Falklandów, powiedział wprost, że Wielka Brytania nie może zrobić nic, by powstrzymać Argentynę przed odzyskaniem wysp siłą. Zwłaszcza, że tym razem nie mogłaby liczyć na bezwarunkowe poparcie Waszyngtonu, któremu bardziej zależy na stabilności w regionie. Co więcej, amerykański Departamentu Stanu oświadczył niedawno, iż "zdaje sobie sprawę, że de facto administrację nad wyspami sprawuje Wielka Brytania, ale nie zajmuje stanowiska w sprawie ich przynależności". Korespondent brytyjskiego dziennika "The Daily Telegraph" w USA skonstatował później z rozgoryczeniem, że "w sprawie Falklandów administracja Obamy wbiła nóż
w plecy Brytyjczykom".
Dawid kontra Goliat
Niemniej wydaje się, że Argentyna nie zaryzykuje nowej wojny z Wielką Brytanią, gdyż mogłaby się ona zakończyć jeszcze bardziej upokarzającą porażką niż 30 lat temu. Potencjały militarne obu państw dzieli przepaść - dość powiedzieć, że południowoamerykańskie państwo wydaje na obronność prawie dwadzieścia razy mniej (3 mld dol.) niż Zjednoczone Królestwo (57 mld dol.). W rezultacie dysproporcja sił, zarówno ilościowa, jak i jakościowa, jest ogromna - Londyn dysponuje siłami zbrojnymi liczącymi prawie 200 tys. żołnierzy, argentyńska armia to tylko 73 tys. ludzi.
Nie inaczej jest w przypadku sił powietrznych i marynarki wojennej, czyli formacji, które odegrałyby kluczowe znaczenie w potencjalnym konflikcie. Brytyjski RAF posiada przeszło 1000 maszyn, z czego ponad 200 to nowoczesne samoloty bojowe Panavia Tornado i Eurofighter Typhoon. Siły powietrzne Argentyny składają się z niespełna 250 maszyn i choć były modernizowane, większość pamięta jeszcze czasy wojny falklandzkiej. Z kolei Royal Navy, choć w ostatnich dekadach traciła na liczebności, wciąż pozostaje jedną z najpotężniejszych marynarek pływających współcześnie po morzach i oceanach. O jej sile stanowią 23 okręty wojenne i 11 nuklearnych okrętów podwodnych, a w sumie liczy 79 jednostek. Natomiast trzon argentyńskiej floty to cztery niszczyciele, dziewięć korwet i trzy okręty podwodne. Jednak podobnie jak w przypadku sił powietrznych, siły te pozostawiają wiele do życzenia pod względem nowoczesności i admiralicja boryka się z poważnymi problemami modernizacyjnymi.
Eksperci zajmujący się wojskowością wskazują, że o ile argentyńskiej armii byłoby bardzo ciężko dokonać udanej inwazji na silnie bronione Falklandy, o tyle odbicie ich przez Wielką Brytanię na chwilę obecną byłoby prawie niemożliwe - a wszystko z powodu braku lotniskowca. Po wycofaniu ze służby pokładowych samolotów bojowych Harrier i przerobieniu HMS Illustrious na śmigłowcowiec, Royal Navy nie dysponuje żadnym okrętem tego typu. Ten stan rzeczy utrzyma się co najmniej do 2016 roku, gdy planowane jest wejście do służby pierwszego z nowej klasy brytyjskich superlotniskowców - HMS Queen Elizabeth. Biorąc jednak pod uwagę trapiące Zjednoczone Królestwo problemy finansowe, termin ten może ulec znacznemu opóźnieniu. Braki w lotnictwie pokładowym częściowo rekompensuje wysłany niedawno w rejon Południowego Atlantyku niszczyciel HMS Dauntless, uznawany za jedną z najpotężniejszych jednostek przeciwlotniczych na świecie. Okręt, który zdaniem specjalistów mógłby poradzić sobie z lotnictwem nie tylko Argentyny, ale i
całej Ameryki Południowej, mógłby stworzyć nad archipelagiem nieprzenikalny parasol ochronny. Nowoczesne systemy rozpoznania i śledzenia dają mu nieosiągalne dla wielu podobnych okrętów możliwości niszczenia wrogich jednostek powietrznych - podobno jest w stanie śledzić do 1000 celów naraz w promieniu 400 kilometrów i wykrywa obiekty wielkości piłki do krykieta poruszającej się z trzykrotną prędkością dźwięku. Mimo niezaprzeczalnej siły, "Dauntless" nie byłby jednak w stanie zastąpić pełnowartościowego lotniskowca. A bez własnych sił powietrznych w rejonie konfliktu, Wielka Brytania mogłaby niewiele wskórać.
Wydaje się, że szczególny niepokój argentyńskiej admiralicji może budzić brytyjska flota nuklearnych okrętów podwodnych. Swojej zabójczej skuteczności dowiodła już 30 lat temu, gdy atomowy HMS Conqueror zatopił dumę argentyńskiej floty - krążownik "General Belgrano". Razem z okrętem na dnie spoczęło ponad 300 marynarzy, połowa wszystkich argentyńskich zabitych w wojnie o Falklandy. Brytyjskie jednostki podwodne, zdolne do wielomiesięcznego przebywania pod wodą, mogłyby skutecznie szachować ruchy argentyńskiej marynarki, zwłaszcza, że nie byłaby ona w stanie w efektywny sposób przeciwstawić się temu zagrożeniu.
Wojna bez ofiar
Argentyna doskonale zdaje sobie sprawę z brytyjskiej dominacji wojskowej, co nie przeszkadza jej toczyć z Wielką Brytanią batalii na gesty i słowa. Na początku stycznia media na Wyspach doniosły, że władze w Buenos Aires rozpoczęły "wojnę kałamarnicową", polecając swoim rybakom, aby wyławiali owoce morza zanim te dotrą na brytyjskie wody wokół Falklandów. Miałby to być cios w falklandzki przemysł rybny, stanowiący wciąż główną podstawę gospodarki wysp. Ponadto miesiąc wcześniej na mocy porozumienia zawartego w ramach organizacji Mercosur, kraje Ameryki Łacińskiej wprowadziły zakaz korzystania z urządzeń portowych dla statków pływających pod banderą falklandzką.
Jakby tego było mało, prezydent Argentyny wywiera presję na chilijskie linie lotnicze LAN, by zrezygnowały z uruchomionego w 1999 roku połączenia z głównym miastem wysp - Port Stanley. Argentyńska blokada zmusiłaby około 250 Chilijczyków pracujących na archipelagu do podróży do kraju przez Londyn. Nie jest wykluczone, że naciski wywrą pożądany skutek, ponieważ LAN z pewnością ma na uwadze, iż na swoich trasach korzysta z argentyńskiej przestrzeni powietrznej, a do tego planuje uruchomienie połączenia z Buenos Aires do Miami; trasa falklandzka to jedynie cząstka wszystkich operacji chilijskiego przewoźnika, więc nietrudno będzie z niej zrezygnować.
Wszystkie te działania mają na celu faktyczną blokadę ekonomiczną Falklandów, która miałaby sprawić, że ich utrzymywanie stanie się dla Wielkiej Brytanii po prostu nieopłacalne. Oprócz kroków wymierzonych w interesy gospodarcze, Buenos Aires równocześnie prowadzi z Wielką Brytanią wojnę propagandową. Jeszcze w 2007 roku ówczesne władze odrzuciły zaproszenie do Londynu na obchody 25. rocznicy wybuchu wojny, które miały być uczczeniem pamięci wszystkich poległych i okazją do pojednania. W kwietniu 2011 roku prezydent Cristina Fernández nakazała, by w każdej szkole była klasa nazwana imieniem i nazwiskiem jednego z żołnierzy poległych w 1982 roku. Kilka miesięcy później nadała argentyńskie obywatelstwo urodzonemu na Falklandach Jamesowi Peckowi, synowi bohatera, który pomagał brytyjskim wojskom w wyparciu sił inwazyjnych z archipelagu.
Ostatnio władze Argentyny złożyły oficjalny protest w ONZ, oskarżając Londyn o "militaryzację" rejonu Falklandów. - Południowy Atlantyk to ostatni bastion chylącego się imperium - ironizował szef dyplomacji Hector Timerman. Zarzuty były jednak poważne, bo Argentyńczycy oskarżyli Londyn, że wysyła w rejon wysp okręt podwodny z nuklearnymi pociskami balistycznymi typu Trident. Oczywiście strona brytyjska określiła te oskarżenia "absurdalnymi" i podkreśliła, że "nie ma zwyczaju komentować lokalizacji broni atomowej i okrętów podwodnych". - Z atomowymi okrętami podwodnymi chodzi o to, że pływają po wodach całego świata, a my nie wiemy, gdzie się znajdują. Na tym polega ich rola odstraszająca - ripostował brytyjski ambasador przy ONZ Mark Lyall Grant.
Argentyna twierdzi, że Londyn wykorzystuje 3 tys. mieszkańców Falklandów jako pretekst, aby zachować "imperialne wpływy" na Południowym Atlantyku, ostatnim oceanie kontrolowanym przez Royal Navy. To prawda, że Zjednoczonemu Królestwu raczej pozostały już tylko sny o potędze i na pewno trudno jest się rozstać z jednym z ostatnich atrybutów przemijającej mocarstwowości. Pytanie tylko, czy Falklandy rzeczywiście bardziej należą się Argentynie niż daleko położonej Wielkiej Brytanii. Dosadnie ujął to George Grant z Henry Jackson Society, niezależnej organizacji promującej demokrację, stwierdzając, że Argentyna ma takie samo prawo do Falklandów, jak Kanada do Alaski. Jak argumentował, sam pomysł jest absurdalny, ponieważ mieszkańcy Alaski nie chcą przyłączenia do Kanady i społeczność międzynarodowa to szanuje. Jego zdaniem podobnie jest w przypadku Wysp Falklandzkich.
Pomimo wzrostu napięcia pomiędzy oboma stolicami na razie niewiele wskazuje na to, by niekończący się spór doprowadził do kolejnego konfliktu zbrojnego. Niemniej perspektywa odwrócenia uwagi od wewnętrznych problemów kraju poprzez odwołanie się do dumy narodowej i ducha patriotyzmu, może być dla argentyńskich władz kusząca. Granie na nacjonalistycznej nucie z pewnością mogłoby przynieść wymierne korzyści polityczne w postaci wzrostu poparcia i wygranych wyborów. O surowej lekcji, jaką 30 lat temu odebrali rządzący krajem wojskowi, chyba już mało kto w Argentynie pamięta.
Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska