Świat"Wyjdę stąd jako prezydent albo zwłoki"

"Wyjdę stąd jako prezydent albo zwłoki"

"Wyjdę stąd jako prezydent albo zwłoki, ale nie stracę swej godności”, deklarował ekwadorski lider Rafeal Correa, podczas gdy setki rozwścieczonych policjantów oblegały szpital, w którym przebywał. Niedługo potem rozpętało się piekło. W Ekwadorze nadal trwa stan wyjątkowy, obowiązuje godzina policyjna, są setki rannych i kilkanaście ofiar śmiertelnych.

"Wyjdę stąd jako prezydent albo zwłoki"
Źródło zdjęć: © AFP | PRESIDENCIA DE ECUADOR

04.10.2010 | aktual.: 04.10.2010 16:51

W czwartek rano około pięciuset funkcjonariuszy przejęło kontrolę nad główną siedzibą policji w Quito, stolicy kraju. Zablokowali także lotnisko i autostrady. Naprzeciw strajkującym wyszedł sam Rafael Correa. Apelował o spokój i rozwagę. W odpowiedzi usłyszał gwizdy i obelgi. W pewnym momencie znany z nerwowości przywódca wyluzował krawat i zaczął grzmieć: - Jeśli chcecie zabić swojego prezydenta, oto jestem! Zabijcie mnie, jeśli macie dosyć odwagi i nie jesteście tchórzami chowającymi się w tłumie. Ja nie cofnę się o krok.

"Zamach stanu"

Doszło do szarpaniny. Ktoś wystrzelił pocisk z gazem łzawiącym, który eksplodował tuż przy twarzy prezydenta. Głowę państwa szybko odeskortowano do pobliskiego szpitala. Protestujący policjanci otoczyli budynek i zapowiedzieli, że nie wypuszczą Correi, dopóki ten nie złoży urzędu. Przywódca Ekwadoru nazwał to zamachem stanu.

Ze szpitalnego łóżka rozmawiał przez telefon z liderami innych państw, przyjmował słowa otuchy i zapewnienia, że może liczyć na poparcie. W pewnej chwili pojawił się w oknie i, odkrywając klatkę piersiową, ponownie krzyknął do buntowników, że mogą go zabić, jeśli tego właśnie chcą. W tym czasie rząd wprowadził stan wyjątkowy. Po kilku nerwowych godzinach komandosi ruszyli na ratunek prezydentowi. Doszło do wymiany ognia między policjantami a siłami specjalnymi. Kilkadziesiąt osób odniosło rany, a co najmniej cztery zginęły. Correa został uwolniony. W kierunku jego odjeżdżającego samochodu padły strzały.

Niektóre z największych miast Ekwadoru ogarnął chaos. Przez ulice przeszły demonstracje pro lub antyrządowe. Przestępcy wykorzystali bezczynność policji: obrabowali wiele sklepów i kilka banków. Doszło do kilkunastu ulicznych morderstw. W czwartek i piątek zamknięto szkoły i uniwersytety, a dostęp do Internetu został ograniczony. Władze apelują, by mieszkańcy pozostali w swoich domach. W momencie pisania sytuacja cały czas jest niebezpieczna, najnowsze dane mówią już o 19 ofiarach śmiertelnych anarchii i ponad 220 osobach rannych.

Pożar

W ciągu ostatniej dekady aż trzech prezydentów Ekwadoru straciło władzę po buntach społecznych. Tymczasem Correa pewnie trzymał się śliskiego siodła na samym grzebiecie ekwadorskiej polityki od 2006 roku. Był to jeden ze spokojniejszych okresów w historii kraju. Popularność polityka zaczęła spadać jedynie w ostatnich miesiącach, głównie w wyniku kryzysu ekonomicznego i kłótni o to, jak sobie z nimi poradzić.

Prezydent - wykształcony w USA doktor ekonomii - zaproponował zestaw reform, m.in. ograniczających wydatki na służby mundurowe. Przez kilka następnych miesięcy w parlamencie pracowano nad kompromisem w tej kwestii. W końcu, gdy już wydawało się, że osiągnięto porozumienie, Correa zawetował wszelkie zmiany w projektach, cofając je do pierwotnej formy. W środę zagroził, że rozwiąże Zgromadzenie Narodowe (wolno mu to zrobić raz na kadencję), jeśli posłowie się temu sprzeciwią. Stało się to bezpośrednim zapalnikiem czwartkowych zamieszek.

Policyjne protesty nie osłabiły jednak pozycji przywódcy, a wręcz przeciwnie. Szczęśliwie dla niego, armia – z lekkim ociąganiem - okazała się lojalna władzom. I to pomimo, że wojskowi również ucierpią na zapowiedzianych zmianach. Popularność Correi najpewniej wystrzeli teraz w górę. Prezydent dowiódł wielkiej odwagi; nie bał się stanąć twarzą w twarz z uzbrojonymi i rozgniewanymi protestującymi, został poturbowany. Ludzie lubią takich liderów – twardych, męskich, zdolnych do poświęceń i ryzyka.

Nawet polityczna opozycja przywódcy Ekwadoru skrytykowała zachowanie funkcjonariuszy i deklarowała wierność statusowi quo.

Dodatkowo, swoim zachowaniem policjanci dali Correi pretekst do przeprowadzenia czystek w służbach i zignorowania ich jako partnera do rozmów. Szef policji złożył już dymisję, a przeciwko trzem ważnym pułkownikom trwa śledztwo.

Co to było?

Od początku kryzysu Correa mógł liczyć na wsparcie przywódców innych państw. Ameryka Łacińska w zeszłym roku doświadczyła pierwszego od wielu lat udanego przewrotu – w Hondurasie. Obudziło to widma przeszłości, przypomniało o nie tak odległych czasach, gdy zamachy stanu topiły we krwi całe miasta. Latynoscy politycy poczuli się zagrożeni; dostrzegli, że kontynent jest nadal niestabilny i nikt nie może im zagwarantować, że dotrwają do końca swoich kadencji.

To dlatego istnieje między nimi niepisana zasada – gdy jeden z nich staje w obliczu coup d'état, reszta odkłada na bok różnice ideologiczne i wspólnym głosem przemawia przeciwko puczystom. Nic więc dziwnego, że za lewicowcem Coreą wstawili się nie tylko Hugo Chavez i Evo Morales, lecz także prawicowi prezydenci: Alan Garcia z Peru, Juan Manuel Santos z Kolumbii i Sebastian Pinera z Chile. Podobne stanowisko przyjęły ONZ, Organizacja Państw Amerykańskich (OAS) oraz Stany Zjednoczone.

Cały czas pozostaje jednak pytanie, czy to w ogóle był zamach stanu? Jeśli tak, to bardzo słabo zaplanowany. Protesty zaczęły się w czwartek, w środku tygodnia, gdy wszystkie światowe media pracują na pełnych obrotach. Dzięki temu wieści o kłopotach Correi rozniosły się bardzo szybko. Z podobną prędkością dotarły do Ekwadoru głosy potępienia dla atakujących. Potencjalni wywrotowcy nie zdobyli poparcia armii, jedynej organizacji wystarczająco silnej, by opanować całe państwo. Ich akcje, nawet przy najbardziej wyrozumiałej interpretacji, nie mogłyby zostać uznane za zgodne z konstytucją.

Co więcej, w przeciwieństwie do podobnych wydarzeń z przeszłości, brakowało jakiejkolwiek postaci, która mogłaby wskoczyć na miejsce aktualnego prezydenta. Główny podejrzany, Lucio Gutierrez, dawna głowa państwa, w czwartek przebywał w Brazylii, gdzie miał obserwować wybory. – Wydarzenia w Ekwadorze nie miały żadnego klasycznego elementu zamachu stanu – powiedział w rozmowie z BBC Mundo ekwadorski prawnik i dziennikarz, Fabian Corral.

Jeżeli założymy, że czwartkowe wydarzenia były jedynie spontanicznym buntem niezadowolonych policjantów, to musimy zaznaczyć, że przekroczyli wiele granic. Protestujący sparaliżowali całą stolicę i przejęli kontrolę nad kilkoma ważnymi budynkami, próbowali także opanować parlament. Nie tylko żądali rezygnacji prezydenta, lecz nawet odważyli się go brutalnie zaatakować i walczyć z wojskiem. Nie jest to coś, co często zdarza się w demokratycznym kraju.

Czwartek był niewątpliwie dniem próby dla władzy Rafaela Correi. Wygląda na to, że jest wystarczająco silny, by przetrwać tak trudny test. Ekwador przez najbliższe dni będzie zmagał się z efektami kryzysu. Wojsko i poskromiona policja muszą powstrzymać falę kradzieży i przemocy. Później, po serii pogrzebów, państwo spróbuje znowu normalnie żyć.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)