Wybory prezydenckie. Robert Feluś: "10 maja. Ten dzień miał być świętem demokracji" [OPINIA]
10 maja. Ten dzień miał być świętem demokracji, bo tak się zwykło mawiać o wyborach. A co mamy, zamiast święta? Mamy marnej jakości kabaret na scenie politycznej i stypę po niedoszłych wyborach. I jak tam, nasi drodzy politycy (drodzy, bo dużo nas kosztujecie)? Dobrze się z tym czujecie?
Przyznam się do czegoś, choć to nic strasznego. Przez wiele lat nie chodziłem na wybory. Bo uznawałem, że to naprawdę bez znaczenia, która ekipa przejmie władzę. Każda partia w kampanii wyborczej opowiadała okrągłymi zdaniami, że wszystko, co robi, robi dla Polski i dla naszego dobra. Potem ci, którzy wygrywali, zachowywali się zawsze tak samo. Dzielili polityczne łupy, przejmowali rządy w publicznych mediach, obsadzali swoimi ludźmi intratne posady w spółkach skarbu państwa, nie zapominali też o tym, by dobrze ustawiać żony, mężów, dzieci i znajomych. Korzystali z długiej listy przywilejów. I toczyli ciężki bój z tymi, którzy chcieli się dorwać do "ich" władzy.
Wszystkie polityczne strony w Polsce uwielbiały ten teatrzyk, to publiczne łapanie się za łby, obrażanie, pokrzykiwanie np. z sejmowej mównicy. A my za to płaciliśmy im ciężkie pieniądze. Bo przypominam, że to my jesteśmy pracodawcami polityków. Żyją z naszych podatków.
Pamiętam wiele rozmów ze znajomymi, którzy mi tłumaczyli, że jak nie chodzę na wybory, to nie mam prawa krytykować tego, co się dzieje na scenie politycznej. Że pójście na wybory to mój obowiązek. I takie tam. Spokojnie odpowiadałem, że głosowanie, dzięki Bogu (a bardziej dzięki Konstytucji), to nie jest mój obowiązek - tylko przywilej. I że nie idąc do urny wyborczej też w pewien symboliczny sposób głosuję, pokazując, co myślę o całej klasie politycznej. Chodziłbym, gdyby na karcie do głosowania pojawiała się na końcu listy dodatkowa kategoria "żaden z powyższych". Tam bym postawił mój krzyżyk, poprawiając jednocześnie frekwencję.
Wybory prezydenckie. Marnej jakości serial
Lata leciały, kolejne elekcje na różnych poziomach odbywały się bez mojego udziału, aż w końcu naszła mnie taka myśl: dobra, spróbuję zostać znowu "porządnym" obywatelem. Będę chodził na wybory. I co? I znowu politycy mnie zrobili w konia szykując marnej jakości serial pod tytułem: "Wybory prezydenckie 10 maja 2020 roku".
W kolejnych odcinkach jedni aktorzy na politycznej scenie grali rolę wielkich obrońców konstytucji i przekonywali widzów, że demokracja ucierpi, jeśli 10 maja wybory się nie odbędą. Wyjaśniali, że do ich przeprowadzenia nie jest potrzebna Państwowa Komisja Wyborcza, tylko Poczta Polska, a zamiast urny w lokalu wyborczym wystarczy skrzynka pocztowa.
Inna aktorska trupa przekonywała, że nie ma co gadać o wyborach, skoro przez kraj przetacza się zaraza i - zamiast wyborami - władza powinna się zajmować zdrowiem obywateli i więdnącą kondycją przemysłu. Potem jednak w tej grupie coś pękło. Część aktorów weszła w rolę tych, którzy co prawda są oburzeni na wybory pocztowe, ale jednak w nich wystąpią - zaś jedna gwiazda sceny wzywała do bojkotu wyborów, ale jak przyszło co do czego, to wystąpiła w telewizyjnej debacie przed wyborami.
Właśnie ta debata była najlepszym przykładem stanu, do jakiego polscy politycy doprowadzili scenę polityczną. Wystąpili w debacie przed wyborami, chociaż wszyscy dobrze wiedzieli, że tych wyborów nie będzie. Odegrali tam swoje role i zeszli ze sceny, każdy z przekonaniem, że wygrał.
Wybory prezydenckie. Niech zapanuje wstydliwa cisza
Oni debatowali, a za kulisami dwóch szeregowych posłów układało scenariusz kolejnych odcinków telenoweli o wyborach. Bo Polska to taki kraj, w którym rządzi nie prezydent, nie premier, nie parlament - tylko zwykły poseł. Ostatnio trochę się on zaplątał w swojej akcji „Wybory 10 maja”, więc do rozwikłania sytuacji zaprosił drugiego zwykłego posła.
I tych dwóch szeregowych posłów ostatecznie ustaliło, że wyborów w pierwotnym terminie nie będzie. Ponieważ są wszechwładni to od razu ustalili, że Sąd Najwyższy unieważni te wybory. To znaczy oni przewidzieli, że tak się pewnie stanie, ale to taka kurtuazja.
Obraz niewyobrażalnego bałaganu w naszym życiu politycznym dopełniła dyskusja, czy w sobotę i niedzielę obowiązuje cisza wyborcza. Nie brakowało głosów, że przepis to przepis i cisza powinna być, chociaż wyborów nie ma. W sumie racja. Niech zapanuje cisza. Ale nie wyborcza. Niech 10 maja 2020 roku zapanuje cisza wstydliwa. Tylko komu będzie wstyd? Na pewno nie politykom.
PS. Panie listonoszu, jeśli to pan będzie roznosił karty do głosowania w wyborach prezydenckich (które pewnie kiedyś się odbędą) to może pan nie wrzucać przesyłki do mojej skrzynki. Politycy, bawcie się beze mnie.