Wybory 2020. Żakowski: "Gałązka oliwna z drutu kolczastego" [OPINIA]
Żebyśmy się tylko nie pozabijali! Najpilniejszym zadaniem wszystkich polityków jest obecnie zapewnienie pokoju społecznego. Nie tylko dlatego, że po tej kampanii w powietrzu wisi fala dzikiej agresji, która znów może mieć tragiczne konsekwencje. Ale też dlatego, że bez społecznego pokoju nie będziemy mieli w Polsce demokracji.
14.07.2020 | aktual.: 01.03.2022 13:33
Marsz po tekę premiera w 2023 roku lub po prezydenturę w roku 2025 Rafał Trzaskowski zaczął najgorzej, jak mógł - odrzucając w imieniu swojej żony i swoim zaproszenie pary prezydenckiej na wieczorne spotkanie w dniu wyborów. On sam miał prawo do emocjonalnej reakcji. Ale doradcy powinni go złapać za rękę: "Uważaj, to jest pułapka, która ma sprawić, byś grał nie swoją grę!".
Wiadomo, że gałązka oliwna, którą prezydent pomachał do swego konkurenta, była owinięta rdzawym drutem kolczastym. Publiczne wzywanie na wyznaczoną godzinę bez pytania gościa, jakie w tym czasie ma plany, nie jest grzeczne nawet wobec podwładnych. Gdyby Andrzej Duda istotnie chciał, by do takiego spotkania tego wieczora doszło, poprosiłby o telefoniczną rozmowę i w jej trakcie przekazałby zaproszenie. Tak ludzie normalnie robią, gdy chcą się z kimś spotkać. Również na najwyższym szczeblu. Jeśli krępowała go taka rozmowa, mógł poprosić kogoś ze swego sztabu, by zaproszenie przekazał przez kogoś ze sztabu Trzaskowskiego. A bardziej sprytny sposób był taki, by to Agata Duda dzwoniła z zaproszeniem do Małgorzaty Trzaskowskiej. To nie jest zły sposób nawiązania osobistego kontaktu, kiedy dwa byki mierzą się na odległość.
Prezydentowi chodziło jednak raczej o wrażenie, a nie o spotkanie, które musiało być dla niego kłopotliwe. Chciał publicznie okazać pozór dobrej woli, by swego rywala postawić w emocjonalnie i politycznie trudnej sytuacji. To jest dość czytelne. Przyjęcie zaproszenia mogło być odczytane jako uznanie starszeństwa prezydenta i swego rodzaju uniewinnienie go nie tylko z tego, co opowiadał w kampanii, ale też z tego, co robił przez całą kadencję. Odmowa złożenia wizyty w pałacu prezydenckim mogła zaś być opisana przez sztabowców Dudy i odebrana przez jego elektorat jako zniewaga wobec Głowy Państwa i dziesięciu milionów wyborców. Tak źle i tak niedobrze.
Zobacz także: Wybory 2020. Kto wystartuje za pięć lat? Leszek Miller wskazuje na Zbigniewa Ziobrę
Dylemat był trudny. Ale dobra odpowiedź mogła być tylko jedna. Bo jest wartość ważniejsza niż takie czy inne wrażenia, a nawet chwilowe emocje. Tą wartością jest pokój społeczny, który stanowi warunek konieczny funkcjonowania każdej demokracji i normalnego funkcjonowania państwa.
Nie namawiam nikogo, by lubił prezydenta Andrzeja Dudę. Ani nawet, żeby go szanował. Jest to mroczna, obciążona licznymi winami postać, której nikt nie może i nikomu nie wolno zwolnić z moralnej i prawnej odpowiedzialności za to, co robił, i na co się godził jako prezydent Polski. Niczyja wizyta w Pałacu Prezydenckim, uścisk żadnej dłoni, nawet kieliszek wina wypity przez kogokolwiek w jego towarzystwie tej odpowiedzialności z Andrzeja Dudy nie zdejmie. Nie tylko Bóg i historia muszą go osądzić, ale ludzie także. To dla mnie nie podlega dyskusji. Nieodpowiedzialne i niesprawiedliwe byłoby tworzenie wrażenia, że obecny prezydent powinien lub może uniknąć ludzkiego osądu.
Jednak sprawiedliwość to jedno, a racjonalność to drugie. Na sprawiedliwość przyjdzie kiedyś pora. Są lub będą instytucje mogące ją w sposób cywilizowany wymierzyć. Polityka nie jest i być nie powinna wymiarem sprawiedliwości. Dlatego - od oświecenia - sądzeniem zajmują się nie monarchowie i rządy, lecz sądy. A polityka wymaga racjonalności. Polityk odpowiada za przyszłość - nie za przeszłość, którą powinien zostawić historykom i sędziom.
Rafał Trzaskowski jest ważnym politykiem. Prezydentem stolicy. Być może przyszłym premierem lub prezydentem Polski. Jego domeną i odpowiedzialnością, jako polityka, jest przyszłość. A ona wymaga, byśmy nasze rachunki prowadzili w cywilizowany sposób. Zwłaszcza jeżeli chcemy mieć w Polsce demokrację.
Między Rafałem Trzaskowskim a Andrzejem Dudą jest tu zasadnicza różnica.
Andrzej Duda reprezentuje autorytarny populizm. Jego znakiem firmowym i najsilniejszym paliwem jest konflikt, ostre dzielenie społeczeństw, wskazywanie wrogów i "bronienie" przed nimi "zwykłych ludzi". Trump, Orban, Erdogan, podobnie jak Duda, wciąż kogoś oskarżają, z kimś walczą, przed kimś "bronią" kraju, narodu, społeczeństwa, wiary, tradycji itp. Bez nieustannie podsycanego konfliktu byliby politycznie bezsilni. Bez "wrogów" nie umieją politycznie istnieć.
Rafał Trzaskowski reprezentuje obóz demokratyczny, którego paliwo i znak firmowy stanowią kompromis, współpraca i zgoda. Tak jak Merkel czy Obama (współczesne wzorce demokratycznych liderów), którzy przez całą swoją polityczną karierę nie powiedzieli tylu przykrych słów o innych, ile Andrzej Duda, Mateusz Morawiecki czy Jarosław Kaczyński potrafią powiedzieć w jednym przemówieniu.
Przyjazne spotkanie byłych konkurentów to klasyczny demokratyczny instrument polityki. Podobnie jak gratulacyjny telefon do zwycięzcy, życzliwe przekazywanie władzy, poczucie bezpieczeństwa przegranych, którzy nie obawiają się zemsty zwycięzcy i mają powody wierzyć, że ponieśli porażkę w sprawiedliwej, równej i uczciwej walce. To w trwałych demokracjach umożliwia przejście od walki wyborczej do współpracy w okresie między wyborami, która jest warunkiem wspólnego sukcesu i rozwoju kraju.
W Polsce mamy z demokratycznymi standardami kłopot. Wie to każdy, kto ogląda czasem TVP, widział wyborcze zaangażowanie rządu, słuchał zapowiedzi Ziobry czy Kaczyńskiego zrobienia po wyborach "porządku" z różnymi środowiskami. Obóz liberalny, przegrywając kolejne wybory, stracił kontrolę nad postępującą erozją kultury demokratycznej. Ale większość wyborców wciąż jeszcze oczekuje demokratycznych standardów. Kiedy więc przedstawiciel obozu populistyczno-autorytarnego z jakichkolwiek pobudek sięga po demokratyczne narzędzie, jakim jest pojednawcze powyborcze spotkanie konkurentów, demokrata nie może lekko takiej propozycji odrzucić. Bo odrzucając ją - chcąc nie chcąc - normalizuje antydemokratyczną politykę wiecznej "świętej" wojny, czyli podcina ideową gałąź na której sam siedzi.
Czy to znaczy, że w takiej sytuacji demokrata ma kłaść uszy po sobie, przymknąć oczy na hipokryzję rywala i przyjąć jego niegrzeczne zaproszenie? Tak mi się właśnie zdaje. I lepiej było to zrobić, nim ogłoszono ostateczne wyniki. Wówczas gest na rzecz demokratycznych standardów miał większe znaczenie, bo spotkać się mogli wciąż równi konkurenci, a nie zwycięzca z przegranym.
Przyjęcie zaproszenia nie musi jednak oznaczać rozgrzeszenia ani uniewinnienia. Nie wyklucza nawet wyrażenia żalu z powodu tego, co konkurent robił, żeby wygrać. Pokazuje tylko, że wierząc w demokrację umiemy nasze żale wyrażać inaczej, niż okazując i odczuwając wrogość wobec przeciwników - choćby nawet bardzo nieuczciwych. Dla demokracji warto to było zrobić, nawet odczuwając dyskomfort.
Jacek Żakowski dla WP Opinie