Wszystkie barwy „Śląska”

Z zamku w Koszęcinie, położonego w malowniczym parku, wyjeżdża tir, za nim jeszcze jedna ciężarówka i dwa autobusy pełne artystów. To znak, że „Śląsk” wyrusza na koncert.

21.09.2007 | aktual.: 21.09.2007 13:06

Zamknijcie koło! Ukłon, odejście. Panowie od wyrzutu, wziąć materac – komendy Jana Czachlewskiego są krótkie i precyzyjne. W ten sposób kierownik baletu panuje nad grupą, w której każdy ma do wyćwiczenia inny element tańca. Ktoś przysiada, ktoś wyskakuje w górę, ktoś tańczy w parze, ktoś inny obraca się sam. Początkowo wszystko sprawia wrażenie wielkiego chaosu, ale nagle zapada cisza. Niektórzy, jakby jeszcze rozpędzeni, przypominają sobie pojedyncze ruchy. Potem i oni zatrzymują się. Wtedy odzywa się muzyka. „Hej, bystra woda!” – słyszymy z głośników. I nagle te pozornie niespójne elementy zaczynają układać się w harmonijną całość. Spódnice pań wirują, a panowie stukają laskami o podłogę. Chciałoby się jeszcze popatrzeć na ten spektakl, ale już przechodzimy do drugiej sali, w której ćwiczy chór i orkiestra.

Scena kłamstwa nie znosi

A tu… „Ave Maria”! Totalna zmiana nastroju. – Mięciutko, mięciutko, modlimy się, błagamy… – instruuje śpiewaków dyrygent Krzysztof Dziewięcki. Na twarzach wokalistów maluje się skupienie. – Prawie codziennie gramy inny program – wyjaśnia dyrektor artystyczny „Śląska” Jerzy Wójcik. – Wczoraj europejski, dziś ludowy, za parę dni sakralny. W sumie jest ich szesnaście. Dla muzyków i tancerzy to dobrze, bo się rozwijają. Ta wszechstronność to, obok profesjonalizmu, nasz główny atut w czasach wolnego rynku. W Heidelbergu zażyczyli sobie koncert ludowo-narodowy i do tego „Requiem” Mozarta. Odpowiadamy: nie ma sprawy. W Holandii chcieli program złożony z kolęd polskich, niemieckich i holenderskich. My na to: żaden problem – uśmiecha się dyrektor. Wójcik umie wczuć się w sytuację swoich podopiecznych, bo sam był tancerzem. W „Śląsku” tańczył od samego początku, czyli od 1953 roku. Po siedmiu latach porwało go „Mazowsze”, ale powrócił do zespołu wraz z prof. Stanisławem Hadyną w 1990 roku i został jego zastępcą. – Był
dla mnie jak ojciec – wspomina Jerzy Wójcik. – W ogóle jesteśmy tu jak jedna wielka rodzina. Jak trzeba, to karci się od razu, ale też chwali od razu. Ludzie przychodzą do mnie, opowiadają o swoich problemach życiowych. A jednocześnie są bardzo chętni do pracy. Nigdy nie mówią, że są zmęczeni. Widać, że muzyka i taniec to ich pasja. Publiczność też to dostrzega i nagradza oklaskami. Bo scena kłamstwa nie znosi. Możesz się mylić, ale masz się bawić, cieszyć z tego, że tańczysz.

Druga połówka, trzecie pokolenie

W rodzinie Joanny Cierniak już trzy pokolenia związały życie z zespołem „Śląsk”. – Dziadek był w orkiestrze kontrabasistą, ojciec grał w orkiestrze, a mama śpiewała w chórze. Jako dziecko albo siedziałam w orkiestronie, albo w garderobie przebierałam się we wstążki i halki. Dlatego tata nie musiał długo mnie namawiać, żebym wstąpiła do zespołu. Mój mąż Zbigniew też tu pracuje. Śpiewa w chórze i jest koordynatorem pracy artystycznej.

– Bardzo wiele osób ma swoje drugie połówki w zespole – mówi Sławomir Danielski. Sam śpiewa w chórze, a jego żona Beata tańczy w balecie. – Oczywiście nikt tego nie kalkuluje, ale w sumie jest to bardzo wygodne. Kiedy wyjeżdża się na dwa miesiące, nie trzeba się martwić, „jak ona to znosi” albo „co się z nim dzieje”. Gorzej natomiast znoszą to dzieci. – Jeśli wyjeżdżamy na dłużej, zostawiam moją dwójkę pod opieką babci. Nie wiem, co bym bez niej zrobiła – zastanawia się śpiewaczka Renata Dworak, której mąż udziela się w balecie. – Dobrze wiem, kiedy śpiewająca matka myśli o swoim chorym dziecku albo o tym, czy w domu jest wszystko w porządku – uśmiecha się dyrektor Wójcik. – Przez te wszystkie lata nauczyłem się to rozpoznawać.

Kiedy spada wianek

Z zamku w Koszęcinie, położonego w malowniczym parku, wyjeżdża tir, za nim jeszcze jedna ciężarówka i dwa autobusy pełne artystów. To znak, że „Śląsk” wyrusza na koncert. – Same stroje ważą pięć ton – objaśnia Sławomir Danielski. – Każdy z nas ma swoją szafkę, która waży chyba z 60 kilo. W trakcie koncertu przebieramy się nawet po dziesięć razy!

A przebrać się w 3–4 minuty wcale nie jest łatwo. – Czasem ktoś nie zdąży dobrze zapiąć jakiegoś elementu i potem spada warkocz albo wianek – śmieje się Renata Dworak.

– Kiedyś pewna solistka wyszła na scenę w jednym bucie czarnym, a drugim czerwonym – wspomina dyrektor Wójcik.

Jeszcze większy problem zdarzył się kiedyś w drodze do Ameryki. Na lotnisku w Helsinkach celnicy zakwestionowali zawartość kilku szafek i zatrzymali je. – Nasza główna solistka, Zosia, została bez szafki – opowiada Sławomir Danielski. – Ileż wtedy było problemów! Dziewczyny musiały się szybko wymieniać strojami albo wzajemnie zastępować się na scenie.

– Te zabawne sytuacje trudno zliczyć. Nazbierało się ich sporo przez lata – mówi Renata Dworak. – Jedna z nich, w której rozpędzony tancerz wpada do orkiestronu, znalazła się nawet w czołówce programu „Śmiechu warte”!

By Polacy nie ogłuchli

Śpiewanie w „Śląsku” to także podróże po świecie i fascynujące spotkania. Wśród nich to, najbardziej chyba wzruszające, z Janem Pawłem II w 2000 roku. – Mieliśmy zaplanowany jeden pokaz – opowiada Jerzy Wójcik. – Tymczasem Papież powiedział: „Ja sobie życzę, żeby jutro znowu zagrał »Śląsk«”. A Papieżowi się nie odmawia.

– Widać było wzruszenie na jego twarzy, kiedy zaczęły się góralskie tańce – wspomina śpiewak Henryk Szczepanowski. – Palcami wystukiwał rytm o poręcz fotela.

Teraz muzyków i tancerzy czeka kolejny występ w Watykanie. Tym razem przed Benedyktem XVI. 15 października śpiew „Śląska” uświetni Mszę św. dziękczynną w ramach obchodów 750. rocznicy śmierci św. Jacka w bazylice św. Sabiny na Awentynie. Następnego dnia artystów czeka specjalny koncert dla Papieża. – Przywitamy go „Sanctus” Mozarta, a potem będzie trojak i inne tradycyjne tańce: śląskie, krakowskie i góralskie – zapowiada dyrektor Wójcik. – Podczas każdego występu chcemy pokazać jak najwięcej z naszej kultury. Gdyby nie „Śląsk”, wiele z tych pieśni by zaginęło. Muzykę wycofano ze szkół i powoli stajemy się narodem głuchym. Umuzykalnianiem na szerszą skalę zajmuje się dziś jeszcze tylko Kościół, dzięki organistom i chórom. „Śląsk” wpisuje się w tę misję. W naszym repertuarze odzwierciedla się naturalny rytm życia człowieka, wyznaczany porami roku i kalendarzem liturgicznym. Jest w nim miejsce na narodziny, wesele, śmierć. Dlatego taka u nas różnorodność.

Szymon Babuchowski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)