Wstrząsające relacje. Co się działo w redakcji "Press"?
"A teraz odliczam od 1 do 10. Aż się rozryczysz i wyjdziesz" - miał powiedzieć szef magazynu "Press" Andrzej Skworz do jednej ze swoich pracownic. Podobnych relacji jest dużo więcej. Co się działo w redakcji? Do doniesień odniósł się naczelny "Press". Wskazuje na konflikt z autorką tekstu w "Gazecie Wyborczej".
W grudniu zeszłego roku odbyła się gala nagrody Grand Press 2022. W kategorii publicystyka wygrała Agnieszka Szpila z serwisu krytykapolityczna.pl. Gdy weszła po statuetkę, padły zaskakujące słowa.
- Stoję tu przed państwem i jest to dla mnie chyba najtrudniejsze zadanie w ciągu ostatnich kilku lat, ponieważ tydzień temu wydarzyło się w moim życiu wokół tej nagrody coś tak bardzo nieprzyjemnego i przemocowego, że dziękując jury, dziękując wszystkim państwu za przeczytanie tego tekstu, niestety nie mogę tej nagrody przyjąć. Cytując słowa tej osoby, która tej przemocy dopuściła się wobec mnie, musiałabym się tego całe życie wstydzić - powiedziała.
Wówczas pisarka nie wyjaśniła, o co chodziło. Okazuje się, że tydzień przed galą zadzwoniła do Andrzeja Skworza, przewodniczącego jury i właściciela magazynu "Press", by poprosić go o możliwość zabrania głosu w trakcie uroczystości w ważnej sprawie związanej z sytuacją osób z niepełnosprawnościami. Ten miał zachowywać się "po chamsku" i zarzucać jej, że nic nie rozumie. - Cynicznie się ze mnie naśmiewał - tłumaczyła w wywiadzie dla "Krytyki".
Skworz miał jej poradzić, by "nie zrobiła na gali czegoś, czego się potem będzie całe życie wstydziła". - Nigdy wcześniej z redaktorem Skworzem nie rozmawiałam. Mógł po prostu powiedzieć, że nie może (się na to zgodzić - przyp. red.), bo musi się trzymać scenariusza, ale on przez dziesięć minut wolał mnie czołgać - dodała. Skworz zaprzecza i przekonuje, że Szpila, "dzwoniąc, lobbowała w sprawie swojego materiału".
Mocne oskarżenia dziennikarzy
Teraz "Gazeta Wyborcza" ujawnia, że więcej osób oskarża Skworza o skandaliczne zachowanie. Na opowiedzenie o pracy w "Press" zgodziło się 40 osób.
Jeden z byłych pracowników opowiada gazecie o pracy ze Skworzem, bo - jak podkreśla - "nie chce się dłużej go bać". Miał słyszeć od szefa, że jest nieudolny, za wolny. - Zwracał się do mnie: "ty kosmito". Raz zrugał mnie, bo - jego zdaniem - źle podlałem kwiaty na balkonie. Innym razem zarzucił chamstwo, bo nie spodobał mu się sposób, w jaki zapukałem do jego gabinetu - relacjonuje Krzysztof.
Dodaje, że Skworz krzyczał na niego, gdy nie potrafił powiedzieć, ile razy dzwoniono z poznańskiego biura. - Wziął mnie do pokoju obok i zaczął tak krzyczeć, że wpadłem w odrętwienie - opowiada. Miał też usłyszeć, że jak nie będzie wykonywać szybciej poleceń, "to popamięta".
Podobnie wspomina pracę w "Press" Monika. Jak mówi w "Gazecie Wyborczej", trafiła na dywanik do szefa, bo zgodziła się przejść z klientem na "ty", gdy ten o to poprosił. - Drzwi zostawił otwarte i w kółko głośno powtarzał, jaki rzekomo wielki błąd popełniłam: "Kur..., nie wierzę, jak mogłaś".
W pewnym momencie - jak relacjonuje - Skworz miał powiedzieć: "A teraz odliczam od 1 do 10. Aż się rozryczysz i wyjdziesz". Wytrzymała, ale potem napisała e-mail do koleżanki: "Zrównał mnie z błotem, a ja ryczę jak głupia".
W końcu Monika odeszła z pracy, poszła na psychoterapię. Dochodziła do siebie pół roku. Inni pracownicy opowiadają, że "najgorzej miały starsze i niezbyt atrakcyjne kobiety". Jak relacjonują, można było usłyszeć: "Idź na spacer z psem i poszukaj rozumu".
- Andrzej w taki sam sposób traktował mężczyzn. Kluczem było to, jak kogoś postrzegał: jeśli uznał za słabego, dojeżdżał - czytamy relacje w "Wyborczej". Podobnie miało być z Renatą Gluzą, która została zastępcą naczelnego i "szybko przejęła jego styl zarządzania" - jak twierdzi jeden z pracowników.
Anna, była dziennikarka "Press", opowiada, że odczuwała ogromny stres przed jazdą do biura. Pewnego dnia odeszła, nawet nie wróciła po rzeczy. Z powodu zaburzeń lękowych trafiła na oddział dzienny szpitala psychiatrycznego.
Skworz, pytany, czy wiedział o problemach psychicznych swoich pracowników ze względu na stres panujący w redakcji, stwierdził, że nic o nich nie wie.
Dwie umowy i wypowiedzenie
Wstrząsającą relację przekazuje również Katarzyna, która rok po tym, jak zaczęła pracować w "Press", zaszła w ciążę. Jak tłumaczy gazecie, miała dwie umowy, jak inni - pierwszą zawarła z magazynem, czyli spółką Press: jedna czwarta etatu i ogólne warunki. Drugą ze spółką Presserwis: umowa zlecenie i świadczenie usług "w zakresie – specjalista do spraw reklamy".
Potrzebowała nowej umowy ze względu na zasiłek macierzyński, by mieć wyższy ZUS. Zaproponowała, że po powrocie wróci na "mały etat i zlecenie".
Według jej relacji Skworz stwierdził, że musi się zabezpieczyć na wypadek, gdy ona "zwariuje lub nie będzie mogła, z powodów zdrowotnych albo własnej niechęci, dotrzymać warunków". Podał zatem warunki - Katarzyna musi pracować co najmniej do szóstego miesiąca i podpisać z datą wsteczną swoje wypowiedzenie. Ona dotrzymała słowa. On nie. I - gdy Katarzyna idzie na zwolnienie - prosi ją o zwrócenie służbowego sprzętu - czytamy.
"Cesarz", "niewątpliwie samiec alfa"
Bogusław Chrabota, od 2013 roku naczelny "Rzeczpospolitej", mówi o Skworzu: "Niewątpliwie samiec alfa i to taki bardzo wyrazisty. Natomiast sumieniem zawodu 'Press' nigdy dla mnie nie był".
- Mówię o Andrzeju: "cesarz", bo to rasowy redaktor - stwierdza z kolei dziennikarz Jacek Żakowski. I dodaje: "To pewnie nie przysporzy mi popularności, ale obserwując polskie media, nie mam wrażenia, by Andrzej Skworz był gorszy od wielu szefów. Są anioły, ale zarządzanie przez stres długo było w tej branży normą".
Skworz odpowiada na zarzuty
Do publikacji "Gazety Wyborczej" odniósł się Andrzej Skworz. Opublikował na łamach "Press" wszystkie pytania, jakie miał dostać od dziennikarki gazety Katarzyny Włodkowskiej oraz swoje odpowiedzi. Jak sam napisał, "to zarówno reakcja na zarzuty, jak i opinia na temat motywacji autorki".
Na pytanie, czy wiedział, że wielu pracowników "Press" z powodu warunków panujących w redakcji brało leki przeciwlękowe, cierpiało na chroniczne bóle głowy, brzucha czy stany depresyjne, a po odejściu z firmy udało się na psychoterapię lub na dzienny oddział psychiatryczny, odpowiedział dziennikarce: "Rozumiem, że dziennikarstwo to nie jest zawód dla wszystkich, wymaga dużej odporności psychicznej. Mam natomiast nadzieję, że temat zdrowia psychicznego, również wśród dziennikarzy, jest już na tyle powszechny, że gdyby dotknął kogokolwiek z mojego zespołu, taka osoba wie, że może z tym przyjść do któregokolwiek z szefów w naszej firmie".
Odniósł się także do słów: "Idź na spacer z psem i poszukaj rozumu" i "Lepiej piszesz, niż mówisz", które miał wypowiedzieć. - Być może wiem, kiedy takich słów użyłem - redaktorka, której radziłem spacer, pracuje ze mną od lat, kieruje naszymi dziennikarzami - miał tłumaczyć.
- Problemu ze zdaniem: "Lepiej piszesz, niż mówisz", nawet nie chce mi się doszukiwać. W prasie jest ważne nie jak, ale co mówisz. A w telewizji na odwrót - tłumaczył.
- U mnie w gabinecie nikt nie płakał. Ale jeśli tak było, to mi przykro. W życiu zatrudniłem pewnie ponad 500 osób, ponad sto musiałem zwolnić. To trudna praca, bo twórcza - odpowiada na zarzuty, że pięć pracownic po rozmowie z nim rozpłakało się.
Skworz odpowiedział także na pytanie o zawieranie dwóch umów z dziennikarzami. - Sugeruje Pani, że nasi dziennikarze co dzień przez osiem godzin piszą do dwumiesięcznika? Oczekujemy dwóch tekstów w "Press" od autorki/a, ale w praktyce większość pisze jeden artykuł, co da się zrobić w tydzień, dwa. Częściej za to potrzebujemy materiałów do newsowego "Presserwisu". To są dwie różne spółki, które tworzą oddzielne produkty - miał tłumaczyć w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej".
Zapytany, czy sytuacje, gdzie redaktor naczelny wymaga od swoich dziennikarzy, by szukali takich rozmówców, którzy skomentują dany temat w sposób zgodny z jego opinią, uważa za etyczny, Skworz odpowiedział: "Najzupełniej. Co więcej, sama Pani robi to na potrzeby swojego tekstu. Nie zacytuje Pani wielu głosów pozytywnych, a głównie krytyczne".
"Nie zgodziłem się na druk"
Skworz wskazuje też na konflikt z autorką tekstu w "Gazecie Wyborczej" Katarzyną Włodkowską. Odwołuje się do sytuacji z 2019 roku, gdy "na dwa dni przed wysłaniem 'Press' do drukarni stracili materiał okładkowy".
- Na sesję fotograficzną z Katarzyną Włodkowską wydaliśmy około 5 tysięcy złotych. Kolejne pieniądze poszły na delegację mojej zastępczyni na wywiad w Gdańsku. Niestety, zamiast odesłać nam autoryzację wywiadu, dziennikarka przysłała cały tekst napisany na nowo - pisze w odpowiedzi "Gazecie Wyborczej" Skworz.
- Zawsze mnie zdumiewa, gdy dziennikarz próbuje tak oszukać opinię publiczną. Oczywiście nie zgodziłem się na druk. W tamtej sytuacji mogłem użyć słów, o których Pani pisze ("idiota", "kretyn"). Trudno w takich sytuacjach kląć "motyla noga" lub "do stu tysięcy par kartaczy" - odpowiada Skworz na pytania o używanie wulgaryzmów w redakcji.
Źródło: wyborcza.pl/Press