Wspomnienia z Huty im. Lenina
Ćwierć wieku temu Kraków jeszcze drzemał, do narodowego zrywu przyłączył się stosunkowo późno. Stocznia im. Lenina w Gdańsku stała już od kilku dni, a jej krakowska imienniczka, Huta im. Lenina, wciąż milczała. Aż na wagonach przyjeżdżających z innych części Polski zaczęły się pojawiać obraźliwe napisy: "Krakowiacy nie Polacy" i inne, jeszcze bardziej dosadne. - Podnieść Kraków, to nie było proste. Że oni się w ogóle ruszyli, tu cud! - uważa Lech Wałęsa.
Rzeczywiście, takie wagony naprawdę przychodziły - przypomina sobie Mieczysław Gil. - W innych ludzie znajdowali ulotki, z których dowiadywali się, co się dzieje na Wybrzeżu. - Z początku wiedza była znikoma - uważa Stanisław Handzlik. - Blokada informacyjna działała skutecznie. Myślę, że najwięcej prawdy ludzie dowiadywali się z "Wolnej Europy" i przekazywali kolegom.
Co robić?
O tym, że jeszcze w połowie sierpnia nastroje w Hucie im. Lenina dalekie były od radykalizmu, najlepiej świadczy fakt, że kiedy już zaczęły się ruszać pierwsze wydziały, niektórzy z późniejszych przywódców hutniczej "Solidarności" byli na urlopach. - Choć w Krakowie komunę mało kto lubił, to ochota, żeby się z nią bić, przyszła stosunkowo późno - przyznaje Handzlik. - Kraków jest w ogóle trochę zachowawczy, ostrożny, wszystko, co nowe, niewiadome, przyjmuje z opóźnieniem.
Nie ma też co ukrywać, że w hucie ludzie mieli stosunkowo dobrze. Była oczkiem w głowie władz partyjnych, w okresach niedoborów dbano przede wszystkim, żeby huta była lepiej zaopatrzona, gaszono w ten sposób zawczasu ogniska potencjalnych niepokojów. Działacze PZPR w Krakowie od końca wojny mieli świadomość, w jakim środowisko działają. Bardziej byli nastawieni na kompromis niż na konfrontację.
Kiedy wreszcie stanął jego wydział, walcownia zgniatacz, Handzlik był na wycieczce w NRD. Gila początek niepokojów zaskoczył w Puszczy Noteckiej. Dopiero kiedy usłyszał w BBC, że w hucie coś się dzieje, spakował się i wrócił do Krakowa. - Przyszedłem do huty, a tu na wydziałach pisali postulaty, bo usłyszeli, że tak robią w Gdańsku? wspomina. - Szło ciężko, mało kto miał pomysł, jak to robić. Kiedy mnie zobaczyli ludzie ze stalowni, skorzystali z okazji: Co my się będziemy męczyć, Gil umie pisać, niech pisze! I zrobili mnie swoim rzecznikiem. Gil, absolwent technikum hutniczego i kiedyś pracownik stalowni, od kilku lat był zakładowym dziennikarzem "Głosu Nowej Huty".
Można powiedzieć, że zrządzenie losu zrobiło z niego robotniczego lidera. - Wróciłem do redakcji, a tam już czekał komitet powitalny z sekretarzem kaefu na czele. I z mordą na mnie: W co ty się, k?, wp?? Jesteś pracownikiem frontu ideologicznego! Ja z powrotem na wydział, a oni buch postulat: Albo Gil będzie naszym rzecznikiem, albo strajk! No i towarzysze zmiękli: Dobra, to weź już ty obsługuj te strajki.
Może tym razem się uda?
W tamtych dniach nikt jeszcze nie przewidywał, jak to się zakończy, że właśnie zaczął się proces, który za niespełna dziesięć lat doprowadzi do upadku komunizmu. - O obalaniu ustroju nawet się nie marzyło - przyznaje Handzlik. - Chodziło o to, żeby coś się zmieniło na lepsze. Choć trzeba przyznać, że w hucie nie żyło się tak źle. To znaczy, lepiej niż gdzie indziej. Nie ukrywa, że przyszedł do huty, bo tu szybko dostał mieszkanie.
Jako operator zgniatacza zarabiał też dobrze, jak na ówczesne warunki. Mimo to myślał o ucieczce z kraju. - Z paroma kolegami z wydziału zastanawialiśmy się, czy nie prysnąć, czy warto życie, które ma się jedno, spędzić w PRL, nawet za cenę mieszkania i niezłej pensji - wspomina. - Kiedy wybuchła "Solidarność", jeden z nas był już w obozie przejściowym w Austrii.
My powiedzieliśmy: Spróbujmy, może tym razem się uda, może nie trzeba będzie uciekać z tego kraju. Zdawali sobie sprawę, że szanse nie są wielkie. - Oczywiście, brałem pod uwagę, że to się może źle skończyć. Ale jednak nigdy, nawet w pierdlu, nie straciłem wiary, że ta szansa jest, bo tym razem zmiany nie były narzucane z góry. To myśmy je tworzyli, a ja od początku podszedłem do tego bardzo osobiście. Bardzo mi zależało, żeby ta nowa nadzieja nie została zniszczona?. Robotnicza świadomość rozwijała się jednak powoli. Jan Ciesielski, inny z późniejszych liderów hutniczej "Solidarności", wówczas kontroler jakości na piecach konwertorowych, wspomina: -Między wytopami ludzie siedzą, piją wodę, gwarzą: Na wybrzeżu strajkują, a my to co? Ale nic poza tym, pytanie nie znajdowało odpowiedzi. Bali się? Trudno rzec. Powiedzieć, co myśli, nikt się nie bał. Nawet napyskować do szefa. Ale zatrzymać piec? To sprawa zbyt poważna, ryzyko za duże. A powiedzmy szczerze, nie było im najgorzej. Mój ojciec, lekarz z
trzydziestoletnim stażem, dyrektor uzdrowiska, zarabiał mniej ode mnie. Huta była pod parasolem.
Kto głośniej krzyczał
Na początku był chaos. - Każdy wydział, który strajkował, robił to na własną rękę - wspomina Gil. - Później kłócili się, kto był pierwszy: mechaniczny, zgniatacz czy kolejowy. Kiedy chodziłem po wydziałach jako dziennikarz, widziałem, jak dyrekcja umiejętnie pacyfikuje nastroje, tu da podwyżki, tam coś obieca. Z paroma ludźmi spotkałem się w barze "Orion" i mówię: Chłopaki, tak się nie da. Musicie się zebrać i uzgodnić wspólne postulaty dla całej huty. Tak powstał Komitet Robotniczy Hutników. Na jego czele stanął działacz, o którym dziś mało kto pamięta, Sylwester Mlonek z walcowni zimnej blach. - To był żywioł. Na tych pierwszych zebraniach demokracja polegała na tym, że kto miał mikrofon, ten miał władzę. Kto głośniej krzyczał, bardziej zdecydowanie upominał się o zupę z wkładką, tego wysuwano na przywódcę - tłumaczy Gil.
Za pierwszym podejściem został zresztą wybrany wcale nie Mlonek, ale Jerzy Kuczera ze stalowni. - Wysłałem komunikat z nazwiskiem Kuczery do "Gazety Krakowskiej". Naczelnym był jeszcze Zbyszek Regucki, miał wątpliwości, czy cenzura to puści. Z rana biegnę do kiosku. Jest! W hucie urywają się telefony. Dzwonię do Kuczery: Jurek, przychodź, bo ludzie chcą z tobą gadać. A on mówi: A, k?, rozmawiałem z żoną, mówi, żebym się w to nie pchał. No i po rezygnacji Kuczery Mlonek sam się zgłosił: A, to ja mogę być. Komitet Robotniczy Hutników powstał dopiero na początku września, już po porozumieniach gdańskich.
Radykałowie ścierali się z bardziej umiarkowanymi. Ci pierwsi nie wierzyli w szczerość intencji partii. Wciąż duża była nieufność do prasy, choć ówczesna "Gazeta Południowa" już była najbardziej odważnym pismem w kraju. Ciesielski przypomina sobie: - Z zebrania założycielskiego wyrzucili Dorotę Terakowską. Zostawili Gila, bo był swój. Może nie spodobała się poprzednia relacja Terakowskiej, w której opisała robotniczą reakcję na wieść o podpisaniu porozumień w Gdańsku?
1 września reporterka napisała w "GP": "Czułam prawie na własnej skórze ich nadzieje i ból - ich pełną tej nadziei i bólu, a przecież ciągle silną wiarę w socjalizm, w jego praworządność, w jego zdolność odrodzenia się, w zdolność partii do zrzucenia z siebie błędów. I teraz jest finał, jest to tak długo oczekiwane szczęśliwe zakończenie...".
A mury runą?
Jeszcze nie chcieli obalać socjalizmu. Przyznają to nawet najwięksi z ówczesnych radykałów. - Na pewno ci pierwsi działacze chcieli naprawiać socjalizm, nie naruszając, jak to się mówiło, jego fundamentów - twierdzi Ciesielski. - Niezależnie od intencji, zapewne szczerych, było to na rękę partii. 13 września Terakowska cytuje w "Gazecie Południowej" przewodniczącego Mlonka: "Jedno chcę powiedzieć i proszę to podkreślić. Nie dopuścimy do tego, żeby ktokolwiek z zewnątrz, spośród tych, którzy są przeciw socjalizmowi, mógł z nami znaleźć porozumienie. Nie chcemy takich pomocników!...".
Gil uśmiecha się: - O ile pamiętam, Mlonek w oczach Doroty i Krystyna Dąbrowy (I sekretarz KK PZPR - przyp.aut.) był przywódcą w miarę bezpiecznym. - Przyszedł z wojska, nie miał w zakładzie doświadczenia. Na szczęście, w hucie wytworzyła się mocna czołówka, Mlonek został wzięty w ryzy i w końcu zmuszony do rezygnacji. Wkrótce też pojawili się "pomocnicy". Nie bez oporów. Ciesielski, już wówczas uważany za jednego z "pistoletów", popychających hutniczy związek w stronę polityki, przyznaje: - Na początku przedstawiciele tak zwanego zdrowego, robotniczego nurtu mieli do mnie wielkie pretensje, kogo ja ściągam, "KOR-ników", zgniłych reakcjonistów. Potem zmienili zdanie.
Największą sympatię, przez swoją skromność i bezpośredni sposób bycia, budził Adaś Michnik. - Rzeczywiście - potwierdza Handzlik. - Ci pierwsi liderzy wysyłali sygnały: "Odcinamy się od politykierów". Ale dość szybko pojawili się tacy ludzie jak Stefan Jurczak, którzy protestowali: A co ja się będę odcinał, jak nie wiem? A może oni chcą dobrze dla Polski? Niech pozwolą im głośno mówić, a sami ocenimy, czy to wrogowie, czy przyjaciele. Już w październiku 1980 roku Komitet Robotniczy Hutników powołał na swoich ekspertów czołowych działaczy KOR, w tym Jacka Kuronia i Adama Michnika, a także kilka osób z kręgu "Tygodnika Powszechnego", m.in. Halinę Bortnowską i Krzysztofa Kozłowskiego. - Zwyciężyło otwarcie na inne poglądy - mówi Handzlik.
Od tej pory związek w hucie nie pozwolił już sobie dyktować, z kim wolno mu rozmawiać, a z kim nie. I choć początki były ostrożne, w późniejszych latach Huta im. Lenina niejeden raz miała się znaleźć w czołówce robotniczych protestów.
Marek Lubaś-Harny