ŚwiatWojna z Państwem Islamskim w irackim Kurdystanie. Relacja z pierwszej linii frontu

Wojna z Państwem Islamskim w irackim Kurdystanie. Relacja z pierwszej linii frontu

- Chcę wybić terrorystów z Daesz co do jednego, takie jest moje marzenie. Dlaczego? Odebrali mi wszystko - mówi Wirtualnej Polsce Valentin, który jeszcze dwa i pół roku temu pracował na budowie. Iracki Kurdystan jest pełen takich jak on. Gdy tzw. Państwo Islamskie zaatakowało ich rodzinne miejscowości, nie ujechali daleko. Tyle co zdążyli ulokować gdzieś bezpiecznie rodziny - rodziców, rodzeństwo, żony, dzieci - i chwycili za broń, żeby odzyskać podbite przez dżihadystów tereny.

Wojna z Państwem Islamskim w irackim Kurdystanie. Relacja z pierwszej linii frontu
Źródło zdjęć: © Wojciech Tora
Aneta Wawrzyńczak

W bazie we wsi Telsquf w Iraku chłopaki, czy to chrześcijanin Asyryjczyk, czy muzułmanin Kurd, marszczą brwi i grożą palcem. - Palisz papierosy Esse (czyt. Issi)... To brzmi prawie jak ISIS - rzucają każdy z osobna, jakby się zmówili.

Na odpowiedź: "Nie to właśnie chcielibyście z dżihadystami ISIS zrobić? Puścić z dymem, a później zgnieść jak peta?", wybuchają gromkim śmiechem.

Uchodźcze życie

W chrześcijańskiej dzielnicy Ankawa w Irbilu życie toczy się normalnie. Przynajmniej na tyle, na ile jest to możliwe w irackim Kurdyjskim Okręgu Autonomicznym, który jeszcze kilka lat temu przeżywał rozkwit gospodarczy. Mniejsze niż w innych częściach Iraku było tu ryzyko zamachów, a swoboda religijna i obyczajowa - zdecydowanie większa. Jednak w efekcie trwającej od 2011 roku w sąsiedniej Syrii wojny domowej oraz ogólnoświatowego kryzysu gospodarczego, w tym spadku cen ropy, od dwóch lat w Ankawie, jak i całym Irbilu, za dnia, a jeszcze dotkliwiej w nocy, straszą szkielety upadłych biznesów i zamrożonych inwestycji.

Poza tym - można by powiedzieć: po europejsku. Nawet sklepów alkoholowych jest spore zatrzęsienie - otwarte do późnych godzin nocnych siedem dni w tygodniu, tylko w czasie Ramadanu są na głucho zamykane. Ale wtedy można wyjść do knajpy, poszwendać się w środku nocy, pospacerować na obcasach i w bluzce z odkrytymi ramionami. W okolicy licznych tu obozów dla uchodźców - poupychanych w praktycznie każdym zakamarku dzielnicy - im bliżej zmierzchu, tym temperatura życia jakby rośnie.

Obraz
© (fot. Wojciech Tora)

Późnym popołudniem kwitnie handel na przyklejonych do obozów straganach. Wcześniej był tu tylko piach, kamienie i bezpańskie psy. Teraz, oprócz baraków mieszkalnych, są przedszkola, kościoły, warsztaty dla kobiet. Na terenie obozu, a jeszcze liczniej tuż za jego bramą, uchodźcy handlują, czym się da - kto tylko miał jeszcze jakiś pieniądz albo przynajmniej u kogo się zapożyczyć, to otworzył biznes z: arbuzami, słodyczami, pomidorami, mięsem, bibelotami, komórkami albo produktami pierwszej potrzeby jak olej, mąka, sól, przyprawy. Zaplątało się tu nawet kilka barów typu kebab i kurczak z rożna.

Im dalej od centrum miasta, tym ciszej. A im bliżej frontu i nieformalnej granicy z brutalnie wykrojonymi ponad dwa lata temu terenami, szumnie nazwanymi przez samozwańczego kalifa Abu Bakra al-Baghdadiego Państwem Islamskim, życie nieomal zamiera.

Służba na froncie

Telskouf, niegdyś tętniące życiem jej 11 tysięcy mieszkańców, dziś jest zrujnowanym cieniem samej siebie. W miasteczku widmie nieliczne zachowane w całości domy zamieszkują żołnierze trzech formacji militarnych: NPU i NPF, czyli chrześcijan asyryjskich z równiny Niniwy, oraz kurdyjskich peszmergów. W "bazie" trochę się o siebie obijają: kręcą się między ruinami, popalają papierosy, przysiadają na plastikowych krzesłach, snują się niemrawo, wyczekują na swoją kolej.

Gdy zbliża się godzina 23 i czas zmienić kolegów na linii frontu, dopinają kamizelki kuloodporne, sprawdzają broń (klasycznie noszoną odbezpieczoną i przeładowaną, ot, taki synonim męskości), pakują się po kilku do wozów, w większości białych pick-upów. Po drodze unoszą się tumany kurzu, płaski pustynny horyzont majaczy w oddali, brakuje tylko kul szkarłatu toczonych przez wiatr i zawodzenia kojotów. Na kilkaset metrów przed linią frontu kierowcy gaszą światła, nieco zwalniają, dosyć ciasna kolumna rozciąga się. - To na wypadek, gdyby nas atakowali. Jeśli trafią, to w jeden wóz, wszystkich nie pozabijają - wyjaśnia Valentin.

Obraz
© (fot. Wojciech Tora)

Podczas kilkugodzinnych patroli na linii frontu Kurdowie i Asyryjczycy, muzułmanie i chrześcijanie, trzymają się razem. Tylko po naszywkach na rękawach można rozpoznać, kto jest kto. Za dnia widać to i po wzorze kamuflażu na mundurach, ale na nocnym patrolu królują ciemności. Dość nieudolnie próbują z nimi konkurować jedynie Księżyc (jest pełnia), gwiazdy (w promieniu kilkunastu kilometrów życie wymarło, a dalej też toczy się nie tak jak kiedyś, gwiazd nie przytłumiają więc światła cywilizacji, bo cywilizacji tu już po prostu nie ma), niemrawa smuga żarówek w budynku gospodarczym, gdzie jest kuchnia i łazienka, wreszcie - błękitna poświata z wozu ustawionego radarem w kierunku terenów tzw. Państwa Islamskiego. Co kilkadziesiąt minut któryś z peszmergów dyżuruje przy monitorze podglądu termowizyjnego.

Jest spokojnie, na ekranie widać tylko przemykające ukradkiem czarne plamy zwierząt. Gorąco robi się co kilka tygodni, kiedy na horyzoncie pojawia się kawaleria białych toyot z dżihadystami kamikadze za kierownicami (chłopaki z peszmergi i chrześcijańskiej milicji NPF mówią, że różnie ich zajeżdża, od 20 do 50 jednorazowo). Później rozpętuje się walka. Żołnierzom broniącym Telskufu i granicy między Kurdyjskim Okręgiem Autonomicznym a terytorium okupowanym przez ISIS prędzej czy później udaje się odeprzeć atak. Ponoszą straty, ale jeszcze liczniejsze zadają sami. W jednej z bitew na przykład na 17 ofiar po stronie peszmergów i chrześcijan, zabitych islamistów nabiło na licznik ponad sześciokrotnie więcej (nie wiadomo jednak, czy w to wliczają się zamachowcy samobójcy).

A w międzyczasie jest jak w starym porzekadle o czasie na wojnie. Czekając można się trochę wyluzować, pożartować, zapalić entego papierosa. Pogawędzić o życiu. O 3 nad ranem w kilkanaście osób ścisnąć się na podłodze w małym pomieszczeniu, żeby zjeść kolacjo-śniadanie.

Marzenia odsunięte w czasie

Przez całą noc nie cichną rozmowy. Co chwilę też rozbłyskują ekrany smartfonów, ktoś łączy się z przenośnym internetem, loguje na Facebooka, ogląda zdjęcia, wrzuca komentarz, czatuje z dziewczynami. W międzyczasie snują się opowieści. O domu, tym prawdziwym, obróconym w stertę gruzów. Rodzinie, tej która jest i tej, która jeszcze kiedyś na pewno będzie. Marzeniach.

Obraz
© (fot. Wojciech Tora)

Valentin, Steven i Dżemis z Jednostek Obrony Niniwy (NPF), niewielkiej formacji chrześcijańskich żołnierzy, nawet ich dowódca Safa, mimo braku gwiazdek na pagonach zwany generałem - wszyscy są uchodźcami. Z rodzinnych miejscowości i wiosek nie ujechali daleko, tyle co zdążyli ulokować gdzieś bezpiecznie rodziny - rodziców, rodzeństwo, żony, dzieci - i chwycili za broń, żeby odzyskać podbite przez dżihadystów tereny.

31-letni Valentin jeszcze dwa i pół roku temu pracował na budowie, przy wykończeniówce, konkretnie instalował klimatyzacje w domach i mieszkaniach. Rodziny własnej, takiej wymarzonej - żony, gromadki dzieci - jeszcze nie ma, choć wcześniej, to znaczy zanim wybuchła wojna, o niczym innym nie marzył. W lipcu 2014 roku odłożył jednak te marzenia na półkę, chcąc nie chcąc musiał je zastąpić innymi. - Chcę wybić (terrorystów z) Daesz co do jednego, takie jest moje marzenie. Dlaczego? Odebrali mi wszystko, dom, rodzinę. Jak mógłbym gdziekolwiek wyjechać? Chcę znów zobaczyć mój dom. Jestem stąd, to jest moja ziemia, tu się urodziłem i tu zostanę - mówi Valentin. Ojca i rodzeństwo wysłał do Dahuk, miasta w północnym Iraku, w pobliżu granicy z Syrią i Turcją, gdzie koczują tysiące uchodźców, chrześcijan i jazydów. - Wynajmują tam mieszkanie, opłacam je z żołdu, który dostaję za służbę. Jakie są pieniądze? Ani złe, ani dobre, wystarczy na życie.

Dżemis ma 28 lat, pochodzi z wioski nieopodal Mosulu. Zanim został żołnierzem, pracował jako mechanik. - Wcześniej, przed wojną, żyliśmy wszyscy obok siebie, chrześcijanie i muzułmanie. Nigdy nie mieliśmy żadnych problemów, byliśmy jak bracia - wspomina. Podobnie jak Valentin, gdy tylko ulokował najbliższych w bezpiecznym miejscu, przystąpił do formujących się milicji chrześcijańskich. - Widuję ich co 10 dni. Tyle siedzę tutaj, w bazie, na froncie, później mam 10 dni urlopu, który spędzam z nimi, i znów wracam na front. Czego nam trzeba? Wszystkiego. Musimy zrobić wszystko, żeby pokonać Daesz. To jest ziemia chrześcijan, musimy ją odzyskać.

26-letni Steven wciąż pamięta, jak w 2004 roku jego ojciec wyjechał do Bagdadu i tam przepadł jak kamień w wodę. O Daesz nikt jeszcze wtedy nie słyszał, ale o radykałach islamskich i owszem. - Myślimy, że to oni go zabili - mówi Steven. Ma żonę i córeczkę, mieszkają w Dahuk. W rodzinnej wsi miał też całkiem spore pole, cała rodzina się z niego utrzymywała. - Mam nadzieję, że uda nam się wrócić. Zostawiliśmy tam wszystko, gdy przyszło Daesz, wzięliśmy tylko to, co dało się na szybko, i uciekliśmy. Chcę odbudować dom, wrócić do pracy na polu, mieć dobre życie.

Pomoc z Polski

O piątej zjazd do bazy, dwie godziny snu (niektórzy, jak Valentin, nie kładą się w ogóle, "szkoda dnia") i już trzeba wstawać do roboty. W rogu kuchni rosną kolejne stosy kartonów z pieczywem, puszkami z warzywami, mięsem, serami i jajkami. Naprzeciwko powstaje piramida z kilkunastu zgrzewek wody mineralnej. To darowizna przywieziona przez miejscowego pastora, ludzie się skrzyknęli, uciułali, pokupowali, przynieśli do kościoła, choć tak mogą się chłopakom przysłużyć.

W międzyczasie Bartek Rutkowski z Fundacji Orla Straż uzgadnia, co jeszcze im pilnie potrzeba, co by się przydało. Z Polski pomoc dotarła już i dalej dociera w ramach kampanii Pomoc Ofiarom Terrorystów Islamskich, prowadzonej przez trzy fundacje: Pomocy Dzieciom z Żywca, Estera oraz Orlej Straży.

Obraz
© (fot. Wojciech Tora)

Kilkanaście godzin po nocnej służbie dociera wiadomość: około piątej nad ranem zgłosiło się czterech mężczyzn. Mówili, że zdezerterowali z Daesz, że mają już dość, że chcą się poddać.

Chrześcijańscy żołnierze umawiają się z nimi w sąsiedniej wsi, początkowo trzymają na dystans - z odległości kilkuset metrów każą im się rozebrać, udowodnić, że to nie pułapka, nie koń trojański nafaszerowany szahidami z ładunkami wybuchowymi. Później ich szybko przesłuchują, przekazują peszmergom, prawdopodobnie służbie bezpieczeństwa. Co się dalej z jeńcami dzieje, nie wiedzą. Mimo wszystko to Kurdowie wciąż rozdają tu karty.

Czterech dżihadystów dezerterów to kropla w morzu wojny. Ale mówi się też, że kropla drąży skałę.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (37)