Wojna Iran-USA znów wisi w powietrzu. "Możemy znaleźć się w punkcie bez odwrotu"
Po ataku na saudyjską rafinerię, USA są "zwarte i gotowe" do odwetu na Iranie, a Trump czeka tylko na sygnał ze strony Rijadu. I tym razem może nie wycofać się z decyzji w ostatniej chwili. Ale reżimu w Teheranie to nie zachwieje.
Jeszcze w ubiegłym tygodniu wszystko wskazywało na odwilż: główny zwolennik konfrontacji z Iranem w Białym Domu John Bolton został odesłany z kwitkiem, zaś sekretarz stanu Mike Pompeo deklarował, że prezydent Trump jest skłonny spotkać się z prezydentem Iranu bez żadnych warunków wstępnych - a nawet zaoferować Republice Islamskiej specjalną linię kredytową.
Teraz, po rakietowym ataku na saudyjskie rafinerie naftowe, znowu zabrzmiały wojenne werble. Do ataku, przeprowadzonego z użyciem ponad 20 dronów i tuzina rakiet manewrujących, przyznali się jemeńscy rebelianci z szyickiego ruchu Huti. Ale Stany Zjednoczone szybko znalazły prawdziwego - zdaniem Waszyngtonu - winnego: za atakiem stał Iran.
Ten sam Pompeo, który w ubiegłym tygodniu mówił o spotkaniu Donalda Trumpa z Rouhanim, teraz grozi, że reżim w Teheranie zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. A Trump deklaruje, że jest "zwarty i gotowy" - i czeka tylko na "sygnał od Królestwa" na podjęcie działań.
"Mamy powody sądzić, że znamy winowajców, jesteśmy zwarci i gotowi zależnie od weryfikacji, ale czekamy na sygnał z Królestwa co do tego, kto według niego stoi za atakiem i w jakich warunkach będziemy działać" - napisał Donald Trump.
Przeczytaj również: Trump w ostatniej chwili zatrzymał atak na Iran
Atak - tak, inwazja - nie
Słowa prezydenta wywołały niedowierzanie ze strony krytyków Trumpa.
"Nie ma żadnego bezpośredniego zagrożenia, a siły zbrojne USA nie są uprawnione do odwetu w imieniu innego kraju" - napisał na Twitterze demokratyczny senator z Hawajów Brian Schatz. Z kolei profesor Akademii Marynarki Wojennej Tom Nichols stwierdził, że gdyby jakikolwiek inny prezydent stwierdził, że czeka na instrukcje "Królestwa", komentatorzy nie posiadaliby się z oburzenia.
Co jednak deklaracja Trumpa oznacza w praktyce? Sytuacja przypomina tę z czerwca, kiedy amerykański prezydent wydał rozkaz zbombardowania Iranu, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Czy teraz będzie podobnie?
Zdaniem dr. Łukasza Fyderka, specjalisty od Bliskiego Wschodu z Uniwersytetu Jagiellońskiego, zbombardowanie Iranu nie jest wykluczone, ale nie należy spodziewać się wojny na pełną skalę.
- Traktuję te słowa Trumpa jako umycie rąk. Powiedzenie, że USA wspierają sojusznika, ale zrzucenie ciężaru na Arabię Saudyjską. Sęk w tym, że Arabia Saudyjska wcale niezbyt chętnie zapatruje się na otwartą konfrontację z Iranem, bo po prostu nie leży ona w jej interesie - mówi ekspert. Dla obydwu zwaśnionych reżimów wygodniejsze byłoby kontynuowanie toczącej się od lat wojny pośredniej między bliskowschodnimi mocarstwami.
Iran mógł to zrobić
Jak dodaje, choć wciąż nie jest jasne, kto stał za zamachem, to są podstawy by wątpić, że byli to bojówkarze z Jemenu. Świadczą o tym m.in. informacje służb Kuwejtu, które twierdzą że rakiety przeleciały nad jego terytorium. Źródłem ataku mógł być więc Irak, gdzie działają bojówki powiązane z irańską Gwardią Rewolucyjną.
- Iran nie zdecydowałby się na atak, który mógłby być bezpośrednio przypisany reżimowi. Choćby z uwagi na opinię świata muzułmańskiego, których oburzają ataki na ziemię świętą - ocenia Fyderek.
Nie znaczy to jednak, że władze w Teheranie nie były autorem ataku. Jak zaznacza specjalista, z perspektywy frakcji "twardogłowych" w irańskim reżimie, atak miał sens. Część graczy związanych ze Strażnikami Rewolucji od pewnego czasu zapowiadała, że skoro Iran pod sankcjami nie może eksportować swojej ropy, to inni też nie powinni. Co więcej, do ataku doszło w momencie, kiedy po raz pierwszy od dawna pojawiła się szansa dyplomatycznej odwilży. A to "twardogłowym" było nie w smak.
Bombardowanie Iranu nic nie zmieni?
Jak zaznacza Fyderek, każda decyzja o odwecie wiąże się z fundamentalnym problemem: ma małe szanse, by cokolwiek zmienić.
- Sęk w tym, że żadne państwo nie jest gotowe na wojnę na pełną skalę, bo wiązałaby się z ogromnymi kosztami dla wszystkich. Tymczasem władze w Iranie od dawna wkalkulowały w swoje działania koszt ograniczonego uderzenia na swoje terytorium i uznały, że jest on akceptowalny - analizuje ekspert. - Pod pewnymi względami byłby wręcz korzystny, bo zmobilizowałby społeczeństwo wokół reżimu. A na dodatek pozwoliłby na granie roli ofiary na arenie międzynarodowej - dodaje.
Jak zauważa jednak Tobias Fella, ekspert Fundacji Friedricha Eberta, istnieje duże ryzyko, że nawet ograniczony atak na Iran przerodzi się w większy konflikt o potencjalnie katastrofalnych skutkach. Jak ocenia, konserwatywne w Ameryce od dekad są zafiksowane na punkcie Iranu i sobotni atak może być dla nich szansą. Tymczasem bombardowanie instalacji w Iranie szybko mogłoby wywołać niekontrolowaną spiralę agresji.
- W tym momencie obie strony powinny zakomunikować swoje czerwone linie. Problem w tym, że nie mają bezpośrednich kanałów komunikacji i sobie nie ufają. Sytuacja szybko może wymknąć się spod kontroli i możemy dojść do punktu bez odwrotu - mówi niemiecki analityk.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl