Wnuk szeregowego Armii Czerwonej: mojego święta już nie ma, stało się tryumfem putinowskiego militaryzmu
- Putin lubi oszukiwać oczekiwania i nie lubi być pod presją. Wygłoszone dziś przemówienie wcale nie oznacza, że 10 czy 15 maja nic się nie wydarzy - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Fiodor Kraszeninnikow — rosyjski politolog, publicysta.
Igor Isajew: Cały świat wstrzymywał oddech i oczekiwał na przemówienie Władimira Putina z okazji obchodów Dnia Zwycięstwa. Okazało się jednak, że "z dużej chmury mały deszcz"?
Fiodor Kraszeninnikow*: Nie rozumiem skąd pomysł, że 9 maja Putin ma powiedzieć coś niesamowitego. Nie mamy wiedzy, co się dzieje z nim i jego otoczeniem, dlatego może stajemy się zakładnikami własnych komentarzy. Oczekiwano, że 9 maja na pewno nastąpi jakaś kulminacja, że zostanie ogłoszona mobilizacja lub zwycięstwo, a może zostanie rzucona bomba atomowa. A obchody okazały się zwyczajną rutynową paradą, z akcentem na Donbas oraz z absolutnie banalnym przemówieniem, w całości składającym się z farmazonów, które prezydent Rosji wygłasza od dwóch miesięcy. To było słabe.
Z czego mogło to wynikać?
Po części z faktu, że Putin lubi oszukiwać oczekiwania i nie lubi być pod presją. Widzieliśmy już, jak zachodni wywiad bardzo skutecznie uniemożliwił mu rozpoczęcie ofensywy zaplanowanej na 16 lutego. Zdecydował wtedy: nie, poczekam tydzień, a 24 lutego jednak rozpoczął wojnę. Kiedy 9 maja wszyscy zaczęli czegoś od niego oczekiwać, mógł zrobić to samo.
Czyli to mogła być zaplanowana taktyka?
Tak. I wygłoszone dziś przemówienie wcale nie oznacza, że 10 czy 15 maja nic się nie wydarzy.
W 2014 roku spodziewano też 9 maja od Putina jakiegoś symbolicznego gestu np. ogłoszenia referendum w Doniecku czy Ługańsku. I nic nie zrobił.
Jeśli wcześniej planowano pokonać wszystkich przed 9 maja, to gdzieś w kwietniu już zrozumiano, że do maja nic nie da się skończyć. Putin oczywiście zdecydował: po co trzymać się jakiegoś harmonogramu narzuconego z zewnątrz, po co nam cała ta symbolika, skoro można ją stworzyć samemu?
Ale w najbliższej przyszłości wciąż musi coś zrobić. Jakie mogą być jego plany?
Wszystkie cele Putina można osiągnąć tylko środkami wojskowymi. Potrzebuje zwycięstwa militarnego, z którego jak dotąd nic nie wyszło. Będzie domagał się od swoich podwładnych zwiększenia działań ofensywnych w celu ustabilizowania nowej linii "demarkacyjnej" między Rosją a Ukrainą. Gdzieś wzdłuż obecnej linii frontu, być może odbierając pozostałe rejony obwodu ługańskiego i donieckiego. Kreml postanowił także nie oddawać Chersonia.
W ogóle żadnego kolejnego terytorium nie oddadzą dobrowolnie. Po historii z Buczą zrozumieli, że nie chcą nowych historii z masowymi grobami, informacjami, jak ludzie byli gwałceni i rabowani. W swoim dzisiejszym przemówieniu dał jasno do zrozumienia, że nie ma opcji na przegraną czy zakończenie wojny kompromisem. Nadal chce wygrać. Do czego to doprowadzi w praktyce? Można się tylko domyślać. Do nowej krwi, do nowej ofensywy i użycia coraz to nowszej broni.
Wielu spodziewało się, że Putin ogłosi dziś powszechną mobilizację.
Wszyscy czekali, aż to ogłosi, ale po co? Skoro można ją częściowo przeprowadzić bez takiej zapowiedzi. Częściowa mobilizacja w Rosji już trwa, ludzie ciągle otrzymują wezwania na posterunki wojskowe. Możemy spodziewać się jedynie eskalacji konfliktu, na pewno nie jego zakończenia.
Po dzisiejszym przemówieniu – jak ocenia pan ryzyko konfliktu nuklearnego?
Chciałbym wierzyć, że do niego nie dojdzie. Jednak słuchając dziś okrzyków zwycięstwa Putina, zakładam, że jeśli sytuacja na froncie będzie oceniana jako przegrana, że nie da się już osiągnąć celów militarnych środkami, którymi dysponuje – ten dyktator może zrobić wszystko. Dziś widziałem człowieka, któremu ręka przed niczym nie drgnie, i to jest najgorsze. Każdy, kto podejmuje strategiczne decyzje na Zachodzie, niech nie ma wątpliwości: zło jest teraz skoncentrowane w jednej konkretnej osobie.
Dopóki rządzi, w każdej chwili rano można obudzić się pod bombardowaniem na Litwie, w Estonii czy w Finlandii. Najbardziej szaloną osobą w swoim otoczeniu jest sam Putin. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś zajął bardziej radykalne stanowisko. On wydaje się gotowy do rzucania bomb już w tej chwili.
Mimo to widzimy "kult zwycięskiego szaleństwa", tzw. "pobiedobiesije", wśród Rosjan. Np. uśmiechnięte dzieci w czołgach z literą Z. Skąd ten triumf masowego szaleństwa?
Putin włożył ogromny wysiłek w zastąpienie znaczenia Dnia Zwycięstwa. Czekał na moment, kiedy zostanie bardzo niewielu prawdziwych weteranów, którzy pamiętali II wojnę światową, żeby nikt już nie był w stanie przeciwko niemu zaprotestować. Prawdziwi weterani wcale nie byli wielkimi entuzjastami nowej wojny, zwłaszcza wojny z Ukrainą. Wszak dekady temu walczyli razem z wieloma Ukraińcami.
Nawiasem mówiąc, dziś na antenie rosyjskiej telewizji jest wyjątkowo mało sowieckich filmów o wojnie. Bo w każdym było wielu bohaterów z Ukrainy. Ten kraj była dużą, ważną częścią ZSRR podczas II wojny światowej, a wielu Ukraińców służyło w armii sowieckiej.
Putin przeprowadził ogromną operację zastąpienia pojęć, wprowadzenia zupełnie nowych symboli, które nigdy wcześniej nie istniały. Niektórzy Rosjanie myślą dziś, że wciąż świętują stary dobry Dzień Zwycięstwa. Nie zauważyli, jak przeszli na tory świętowania czegoś zupełnie innego. A zupełnie szczerze świętuje nowe święto, ok. 5–10 proc. szowinistów, którzy są w każdym społeczeństwie i którzy cieszą się z jego militaryzacji. I jest oczywiście ogromny procent pracowników budżetówki, którzy nie są gotowi do oporu i tworzą statystów na wszystkich oficjalnych wydarzeniach.
Jak np. na niby obywatelskiej akcji "Nieśmiertelny Pułk" (uczestnicy zbierają się 9 maja na marsz upamiętniający i niosą zdjęcia członków ich rodzin, którzy walczyli w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej), którą przyjęła putinowska propaganda, sprytnie wykorzystując ją także poza granicami Rosji.
Jednak początkowo ta idea nie była putinowska. Ta akcja była nawet protestem przeciwko fałszywej urzędowej nowomowie oficjalnego świętowania. Ludzie wychodzili z portretami prawdziwych ludzi, którzy zginęli na wojnie. Wielu z nich szczerze stara się w ten sposób upamiętnić swoich dziadków, ale władze to niewiarygodnie zepsuły. Ludzka szczerość jest wykorzystywana teraz do zupełnie innych celów.
Czym dla ciebie jest Dzień Zwycięstwa?
Jest mi bardzo smutno, bo widzę, jak kończy się to święto. Jestem wnukiem człowieka, który zginął na wojnie, noszę jego imię, dla mnie to nie jest pusty frazes. Jednak mam świadomość, że święto - które pamiętam jako dziecko, kiedy moja babcia prowadziła mnie za rękę do Wiecznego Ognia i składaliśmy kwiaty - już nie istnieje.
Z jakich praktyk? Parad wojskowych?
Parady powinny odejść do przeszłości. To jest wynalazek Putina, przed nim parady odbywały się tylko w okrągłe rocznice. W czasach sowieckich parada z okazji 77. rocznicy zwycięstwa byłaby dość dziwnym wydarzeniem, to Putin miał pomysł na coroczną paradę. Nie ma to nic wspólnego z tą wojną. Jaki jest sens parady współczesnej techniki na pamiątkę wojny, która zakończyła się prawie 80 lat temu?
Musimy iść w stronę pamięci o zmarłych i pojednania. Tyle lat minęło i to raczej głupie, żeby przed Niemcami prężyć muskuły, zwłaszcza, że są one już zupełnie innym krajem. Powiedzmy sobie: tak, zginęli, tak, wygraliśmy; dziękujemy, wszyscy są w grobach, groby są oczyszczone, wieńce starannie złożone, nie trzeba nowej wojny. Inna rzecz, że stanie się tak tylko po przeżyciu całego horroru, którego jesteśmy teraz świadkami.
Igor Isajew dla Wirtualnej Polski
*Fiodor Kraszeninnikow — rosyjski politolog, publicysta (Wilno). Jego dziadek, Fiodor Stiepanowicz Kraszeninnikow, szeregowy armii sowieckiej, zginął w 1944 w walkach pod Stanisławem.